Tomasz Miłkowski wspomina Stanisława Brudnego, aktora warszawskiego Studia, związanego z tą sceną od półwiecza.
1.
Wybierałem się na wznowiony spektakl „Berlin Alexanderplatz”. Z radością przyjąłem wiadomość o jego powrocie na afisz Teatru Studio. W tym spektaklu Natalia Korczakowska opowiada historię byłego robotnika, mordercy i alfonsa Franciszka Biberkopfa, powołując do życia zmysłowy obraz zmagań dobra ze złem, z faszyzmem w tle. Przemoc, ksenofobia, życie marginesu konfrontowane z marzeniem o wolności i wyzwoleniu z pęt zła musi budzić niepokój, nie pozostawia widza obojętnym. Teatr najwyraźniej przestrzega przed recydywą agresywnego nacjonalizmu.
Halucynogenny spektakl Korczakowskiej oparty został na jednej z najważniejszych powieści niemieckich XX wieku, „Berlin Alexaderplatz” (1929) Alfreda Döblina. To spektakl założycielski Teatru Studio pod jej artystycznym kierownictwem.
W przedstawieniu tym alter ego Fritza, uosabiające bezinteresowne Dobro Nachuma grał Stanisław Brudny. Nachum, który choć sam ma tak niewiele, gotów jest ofiarować swoją pomoc drugiemu człowiekowi za sprawą ludzkiego współczucia. „Staszek był hojny i przenikliwy, jak nie z tej Ziemi – tymi słowy żegnała aktora Natalia Korczakowska. – Praca z nim była wyróżnieniem. Teatr Studio był jego drugim domem, przyjął mnie w nim z otwartym sercem i wspierał na każdym etapie. Uwielbiałam z nim pracować. W „Berlinie” grał postać Portiera, który ostrzegał: “bądź czujny, bądź czujny, coś się dzieje na świecie, bądź czujny, bądź czujny nie jesteś sam na świecie”.
Artysta w pewnej mierze specjalizował się w takich lirycznych, znaczących epizodach. Chciałem raz jeszcze zobaczyć, w jaki sposób rozświetla mrok tej berlińskiej opowieści, Ale coś stanęło na przeszkodzie i na ostatnie spektakle „Alexanderplatz” nie wybrałem się i już Stanisława Brudnego na tej scenie nie zobaczę.
Nie zobaczę go już na scenie, z którą był związany od roku 1972, choć wcześniej szlifował swoje aktorskie umiejętności w Teatrze Śląskim, w którym spędził aż 20 sezonów po ukończeniu Studium Aktorskiego w tym teatrze (1953). Nie grał wówczas ról na wielką skalę, ale zagrał ich bardzo wiele – wtedy w latach 50. i 60. pracowało się w teatrach bardzo intensywnie, co z pewnym rozrzewnieniem wspominał Gustaw Holoubek, którego Brudny traktował jako bliskiego sobie duchowo artystę. Uważał, że takiego teatru jak ówczesny Śląski nigdzie nie było i nie będzie. A jednak po 20 latach pofrunął do Warszawy. Początkowo zanosiło się, że przyjdzie na etat do Ateneum, ale wtedy spotkał Szajnę, który właśnie obejmował Studio i sprawił, aby wybrał jego teatr. To miał być wybór na całe życie.
Stanisław Brudny miał łatwość nawiązywania porozumienia z artystami, którym wierzył. Toteż czuł się autentycznie związany z wybitnymi reżyserami często pracującymi w Teatrze Śląskim, Jerzym Jarockim czy Lidią Zamkow. A potem z kolejnymi dyrektorami Studio. U Józefa Szajny zagrał we wszystkich jego „flagowych” spektaklach, znanych na całym świecie, w „Replice”, „Dantem” i „Cervantesie”. U Jerzego Grzegorzewskiego m.in. w „Parawanach”, „Pułapce” i „Tak zwanej ludzkości w obłędzie”. U Zbigniewa Brzozy w „Antygonie” czy „Miłości na Madagaskarze”: U Grzegorza Brala w „Ćwiczeniach z Ionesco”. U Agnieszki Glińskiej w „Wiśniowym sadzie”. W ich i nie tylko w ich spektaklach stworzył wiele znaczących postaci. Zwykle drugoplanowych, rzadko grywał role główne. Ale zawsze zostawiały one ślad w pamięci, zapisywały się jakimś znamiennym rysem.
2.
Kilka przykładów takich śladów.
Oto w roli komandora święcił swój mały benefis, malując wzruszającą postać zacnego wiarusa w spektaklu „Wesele, Wesele”, jednoaktówce Antoniego Czechowa (reż. Piotr Cieślak, Teatr Dramatyczny, 1993). Zagrał kogoś, kto nie pasował do otoczenia, wyróżniając się swoją naiwną szczerością.
Jako Kłapouchy w „Kubusiu P.” w inscenizacji Piotra Cieplaka (1999), w siatce na głowie, udawał mizantropa, który zamyka się w swojej jamie i cierpi, że nie jest kochany.
W epizodzie chłopka roztropka-poprawiacza Einsteina w „Grze o zwłokę” Janusza Anmdermana (reż. Lech Raczak, 2006) osiągał szczyt charakterystyczności i krystalicznego komizmu. Z jaką pewną siebie logiką dowodzi swych racji!
W „Madame„ Antoniego Libery (reż. Jakub Krofta Teatr na Woli, 2011) błyszczał w kilku epizodach, w tym jurnego Picassa (szeroki gest, zaborczy uśmiech), pokazując, jak kilkoma kreskami tworzyć uwodzicielskie postacie.
Niemal rozczulający swoją bezradnością Stary szukał wsparcia na kolanach Starej (w tej roli Irena Jun) w „Ćwiczeniach z Ionesco„ w Teatrze Studio (reż. Grzegorz Bral, Krzysztof Majchrzak, 2011) – niemal jak eksponat z teatru absurdu, który na naszych oczach potwierdza swoją prawdę.
3.
Zdarzały się jednak i role pierwszoplanowe i wtedy okazywało się, że Stanisław Brudny nie tylko potrafił im sprostać, ale emanował niezwykłą siłą. W jego drobnej sylwetce skrywał się sceniczny lew. Tak było w pamiętnym spektaklu „Józef i Maria” wg sztuki Petera Turriniego w reż. Grzegorza Wiśniewskiego (2011). To opowieść o starej sprzątaczce i leciwym ochroniarzu, pracujących w wigilijny wieczór w galerii handlowej. Mimo że kończą dyżur, nie mają dokąd iść, odtrąceni przez rodzinę (ona) albo samotni (on). Maria za młodu była panienką z kabaretu, której się nie poszczęściło, Józef próbował bez powodzenia kariery w teatrze. Ich gorzkie, pełne rozczarowań życie, kiedyś barwne, a to na estradzie, a to w ruchu lewicowym, ugrzęzło w jałowości bez perspektyw. W ten wieczór wyzbywają się resztek złudzeń, wracając pamięcią do dawnych lat i rachując się z porażkami.
Z początku nawet się nie słuchają, snują swoje monologi, unikają siebie, ale przecież lgną do towarzystwa, choć bez nadziei na przyszłość. Ich wyznania uwikłane są w austriacką historię XX w., związki z nazizmem, ostre podziały polityczne, choć to tylko tło, bo chodzi o sytuację starych, zapomnianych ludzi. Ich tragedię w barwny, często zabawny sposób wybornie przedstawiają aktorzy – Irena Jun krzesząca w ciele sprzątaczki werwę kabaretowej girlaski, przebierająca się w jaskrawe stroje i peruki, z drugiej strony Stanisław Brudny jako zasadniczy lewicowiec, który rezygnuje ze świętych zasad. Ich krótka ostatnia wigilia budzi wzruszenie i ludzką solidarność. Ważne przedstawienie, uczulające na los wykluczonych przez starość.
Ponad 10 lat wcześniej przejmującą rolę stworzył Stanisław Brudny również w spektaklu opartym na sztuce Petera Turriniego „Miłość na Madagaskarze” (reż. Zbigniew Brzoza). Na scenie widać było nieporadnego, niedzisiejszego człowieka, który zmaga się z coraz mniejszą energią i z kruchymi nadziejami na sukces z trudnościami dnia codziennego. Stary Kiniarz utkwił w przeszłości, zafascynowany kinem, którego już nie ma i którym prawie już nikt się nie interesuje, obcujący ze swymi wyobrażeniami i marzeniami. Jego wyprawa w świat kina, „negocjacje” z gangsterami, spotkanie z domniemaną aktorką, która okazuje się także marzycielką, nieudolne próby tworzenia scenariusza – wszystko to są ogniwa snu o wielkości kina gwiazdorskiego, snu o fikcji, a więc i rozliczenia z życiem, które stało się cieniem tej fikcji. Temat bardzo intrygujący, chwilami poprowadzony z brawurą (świetne sceny z gangsterami), z cytatami z kina i korowodem postaci filmowych (niczym z Felliniego) na zakończenie. Nie wiem dlaczego, ale do końca spektaklu czekałem, kiedy na scenie pojawi się Kinski.
4.
Zawsze wypatrywałem go na premierach – a bywał często. Kiedy nie grał i tak go ciągnęło do teatru. Wymienialiśmy się uwagami, nie zawsze zgodni w opiniach, ale Stanisław Brudny ciekaw był głosu innych, niekoniecznie podobnych do jego ocen. Czasem bronił zajadle spektaklu, który z jakiegoś powodu polubił, ale czasem narzekał. Kiedy po prezentacji na żywo radiowej adaptacji „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza w reżyserii Waldemara Modestowicza i opracowaniu akustycznym Andrzeja Brzoski, obu bez dwóch zdań wybitnych artystów teatru radiowego, którzy stworzyli majsterskie słuchowisko-widowisko składałem mu gratulacje, przerwał mi komplementy. Sala w Państwowej Szkole Muzycznej w Zamościu dosłownie pękała w szwach, kiedy na scenie swoje umiejętności głosowe demonstrowali znakomici wykonawcy, ale Stanisław Brudny jako przedstawiciel starej szkoły aktorskiej, słynącej z poszanowania tradycji, utyskiwał, że jego zacni koledzy nie zawsze zauważali w Mickiewiczowskim wierszu średniówkę…
5.
Nie uważał się za artystę, ale za rzemieślnika. Powtarzał to wielokrotnie, mówił o tym Remigiuszowi Grzeli, który zanotował słowa artysty w swojej smakowitej książce o Irenie Jun i Stanisławie Brudnym „To, co najważniejsze” (Studio, 2015): „Traktuję swój zawód rzemieślniczo, co się wiąże z dorastaniem w moim rodzinnym Pilźnie. Mój ojciec był stolarzem, bardzo solidnym, po wielu szkołach. Wiem, że rzemieślnik sam potrafi określić, gdzie zrobił błąd. W naszym zawodzie podlegamy ocenie bardzo wielu ludzi, czasami słusznej, czasami nie, ale dopiero kiedy postrzegamy tę pracę czysto rzemieślniczo, jesteśmy w stanie ocenić swoją dykcję czy inne poszczególne elementy warsztatu. Z tych swoich „drobiazgów” ciągle składam mebel”.