„Seans spirytystyczny” w reż. Macieja Masztalskiego w Teatrze Ad Spectatores we Wrocławiu. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Wszystkich.
Już długie czekanie na windę, a później w półmroku poczekalni z gadającą lalką tworzyło atmosferę sprzyjającą tytułowemu wydarzeniu. Mała otwarta scena z niecodziennymi rekwizytami pozwalała na śledzenie wszystkiego z bliska. Fakt, że aktor siedział pośród widzów sugerował, iż każdy mógł zgłosić zapotrzebowanie na kontakt ze zmarłym. Tak się złożyło, że naukowiec Jaromir Skrót (Marcin Chabowski) postanowił w niekonwencjonalny sposób poszerzyć wiedzę na temat przyczyn śmierci Adama Mickiewicza. Ponoć spór historyków ogranicza się do dwóch alternatywnych: cholery i otrucia. Jednak my dowiadujemy się czegoś nieoczekiwanego, dodajmy, że dosyć odległego od wyidealizowanego wizerunku ze szkolnych podręczników. Nie jest to bynajmniej jedyny powód, dla którego warto udać się na scenę na strychu przy ulicy Ruskiej.
Zapowiedziany w nazwie widowiska fenomen społeczny w kreacji Ad Spectatores przybrał formę „odwróconej procedury pogrzebowej”. Wywoływaniu zmarłego z zaświatów towarzyszyło między innymi uderzanie w misę tybetańską i (zapewne takież) dzwonki. Nie ustaliliśmy z Elą, czym była rurka przymocowana do drewienka, z której prowadząca seans także wydobyła dźwięk, ale i tak zobowiązany jestem o tym napisać, bo to właśnie wtedy zgłosił się mój (i Mickiewicza w chwili śmierci) rówieśnik, który przedstawił się jako Sugar Daddy, proponując, że „specjalnie dla ciebie się rozbierze”. Takich absurdalnych mini wydarzeń było w sztuce Masztalskiego wiele, bardziej i mniej udanych. Za najzabawniejszą scenę można uznać tę, w której jasnowłosa aktorka (warto by było wymienić ją w „Obsadzie”) zaoferowała wyjęty z pudełka dzwonek, licząc na to, że klient zainteresowany niedostępną zazwyczaj wiedzą skorzysta z niego z umiarem. Pokusa dokuczenia pewnej części ciała przedstawicieli nielubianej grupy politycznej wzięła jednak górę nad rozsądną kalkulacją. A dokładniej mówiąc – wielokrotnie, raz po raz tę górę brała.
Jednym z częściej eksploatowanych źródeł humoru było zderzanie tego, co duchowe i podniosłe z tym, co cielesne i przyziemne. Niekiedy działało to świetnie, jak choćby w pytaniach – na przemian poważnych i błahych – zadawanych w celu sprawdzenia, czy wywołany duch autentycznie jest duchem wieszcza. W co najmniej dwóch sytuacjach natomiast nie zagrało to dobrze. Może się już z Elą starzejemy, ale według nas pośmiertny spór Mickiewicza ze Słowackim można było poprowadzić na nieco wyższym poziomie, choćby wkładając w usta wieszczów aluzje do ich utworów i wzajemną krytykę ich literackiej wartości. Tymczasem dostaliśmy prymitywną wymianę godną raczej dzieci z zaniedbanego podwórka (lub z czeluści „internetów”) aniżeli inteligentne wbijanie szpilek. Nie chodzi przy tym o to, aby nie odbrązawiać i nie opluwać tych, którzy „wielkimi poetami byli”, lecz o to, by lepiej wykorzystać wiedzę o ich życiu i spuściźnie w prześmiewczym celu. Rozumiemy, że efekt komiczny miał zostać osiągnięty poprzez zderzenie schematów artystów-intelektualistów z dosadnością języka i ubóstwem środków, o które ich nie posądzamy, jednak raczej to nie wyszło. Cóż, może jednak się mylimy i pozostawanie przez ponad dwa wieki w zaświatach, kto wie, czy nie bez dostępu do pióra i kałamarza, ogłupia i splugawia. Jeśli zaś tak, to inaczej nie można było tego napisać.
Inną sceną, która zamiast śmiechu perlistego, szczerego, wzbudziła raczej niesmak była ta, w której pracująca w najstarszym zawodzie niewiasta ujawniała szczegóły swojej (i wieszcza Adama) erotycznej konduity. Nie jest jednak wykluczone, że także i ta scena nie była przeznaczona dla zramolałych bywalców teatru, lecz dla ludzi o umysłach otwartych i chłonnych, gotowych przyjąć pikantne szczegóły z dyskretnym mlaśnięciem miast wewnętrznego splunięcia. Tak czy inaczej należy przyznać, że nie wymieniona w obsadzie blondynka prezentowała się znakomicie opowiadając o różnicach między Zachodem i Wschodem Konstantynopola.
Środki scenograficzne użyte w przedstawieniu były dosyć ograniczone, głównie za sprawą rozmiaru sceny, jednak o paru warto wspomnieć. Otóż krzesła prezentowały się zupełnie inaczej, gdy spowite były delikatną tkaniną i wymuszały pozycję stojącą. Operowanie światłem umożliwiło nie tylko tworzenie atmosfery i wydobywanie z półmroku ważnych szczegółów, lecz także symboliczne kreowanie innej przestrzeni. To ostatnie widoczne było między innymi w scenie, w której dom i kaplica („Chapel”) dzięki projekcji na wielkim półprzezroczystym ekranie zbliżyły się i pochłonęły widzów, niejako nanizując się na nich. Także odebranie telefonu, w domyśle – z zaświatów, przez medium pod koniec przestawienia, wiązało się z krzyżem wyświetlonym na jego (jej) plecach. Ten wieloznaczny symbol akurat miał niematerialny charakter, jednak zdarzały się i takie, które wymagały użycia realnych przedmiotów. Zapaść mogła w pamięć choćby scena ułożenia na podłodze postaci z bryły (głowy) i szmat. Jeśli wziąć pod uwagę ograniczoną przestrzeń, rozwiązania scenograficzne uznać można za bardzo pomysłowe.
„Seans spirytystyczny” jest jednym z tych spektakli, w których liczba widzów została ściśle ograniczona. Tym razem zdecydowały nie tyle pojemność samochodów i topografia sceny, jak w słynnej „9”, co liczba miejsc siedzących i słuchawek. W półokręgu widzowie mogli wzajemnie obserwować interakcje głównej bohaterki z każdym z nich po kolei. A te były naprawę bliskie: odległość od twarzy do twarzy – według mojej oceny – wynosiła jakieś 30 centymetrów, zaś kontakt fizyczny miał miejsce nie tylko podczas ściągania widzom masek z twarzy. Z perspektywy laika wydawało się to jednym z tych ekstremalnych zadań aktorskich, w których bardzo łatwo przyprawić kogoś o dyskomfort bez adekwatnej do niego artystycznej rekompensaty. Dlatego też ta otwierająca godzinne przedstawienie scena angażowała i frapowała. Domniemane pytania i zgadywane przez medium myśli same w sobie nie były niewygodne (ja na przykład nie mam wi-fi, więc sąsiedzi mogą budzić negatywne emocje co najwyżej z innych powodów niż kradzież tegoż), lecz nie dało się wykluczyć sytuacji, w której przypadkowo zostałaby poruszona czyjaś drażliwa struna. Co wtedy? Ryzyko było wpisane w formułę spektaklu, a afektywny bufor stanowiła komediowa konwencja. Warto też podkreślić, że Aleksandra Dytko poradziła sobie z rolą bardzo dobrze. Nie tylko w tych bliskich interakcjach, lecz w całym przebiegu spektaklu: recytując romantyczne (lub udające takie) wiersze, wywołując wieszcza, częstując ciastkami czy też wreszcie w ostatnim, nieco absurdalnym monologu, wspominając relację z tajemniczą Marianną i użalając się na marnowanie czasu. Finałowe wyproszenie widowni uniemożliwiło typowe wyjście do braw, zastępując je wyjściem z teatru. Brawa byłyby wszakże zasłużone. Eli podobało się bardzo, mnie nieco mniej, ale całość należy zaliczyć do udanych.
Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski