EN

15.10.2021, 10:27 Wersja do druku

Śmierć to dopiero początek

„Cudzoziemka” wg Marii Kuncewiczowej w reż. Katarzyny Minkowskiej w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Agata Rucińska/mat. teatru

Cudzoziemka z Teatru Polskiego w Poznaniu to nieco ponad dwugodzinny seans psychoterapeutyczny, po którym widz ma poczucie , że uczestniczył w czymś ważnym, w czymś, co dotyka człowieka do cna. Bardzo klasyczny entourage przedstawienia  Katarzyny Minkowskiej, zdaje się celowo „nie rozpraszać” uwagi, a kierować ją stricte na aktorów i kreowane przez nich postaci. Psychika i jej meandry są bowiem uniwersalnym kluczem tego przedstawienia, występującym absolutnie pod każdą szerokością geograficzną.

W centrum wydarzeń Cudzoziemki znajduje się trup. Przewrotny zabieg, w którym to duch głównej bohaterki towarzyszy widzom w jej własnym pogrzebie, pozwolił otworzyć i rozbudować dramaturgicznie tekst Kuncewiczowej. Stworzenie dodatkowej perspektywy dla Róży Żabczyńskiej (Alona Szostak) pozwoliło jej nie tylko na wspominki z dawnych lat, ale i na przekonanie się na własne oczy, co myślą o niej najbliżsi. A rodzina w tej kwestii ma aż za wiele do powiedzenia.

Pogrzeb i wszystko co się wokół niego dzieje, nosi znamiona czarnej komedii. Rodzina, której zażyłość trzyma się na ostatnim, cienkim włosku, w trakcie przygotowań do ceremonii, nie omieszkuje wypominać sobie wzajemnych błędów przeszłości. Mimo tego, że matka leży na prosektoryjnym stole, paradoksalnie jest wszechobecna w niemal każdym zdaniu, przywoływanej sytuacji czy rozmowie. I nie chodzi tu o zwyczajowe small talk na temat nieboszczyka, nie – martwa Róża zdaje się mieć więcej kolców niż żywa. Neurotyczny Władysław (Michał Sikorski) z niezwykłą egzaltacją mówi o matce, jego postawa przypomina nieco jej męską wersję – przekonanego o swojej wyjątkowości, zadufanego w sobie, bardzo nieszczęśliwego człowieka. Jadwiga (Kornelia Trawkowska), żona Władysława, dzięki śmierci teściowej jest w stanie wyrzucić z siebie wszystkie krzywdy i upokorzenia, jakich doznała z powodu Róży. Odejście matki jej męża jest jednocześnie szansą na narodziny nowej relacji z ukochanym. Postacie Pawła (Mariusz Adamski) i Marty (Monika Roszko) są z kolei zbudowane z innego materiału emocjonalnego. Córka Róży jest bardziej cicha, efemeryczna, niedostępna zarówno dla reszty rodziny, jak i dla swojego męża. Na peryferiach przestrzeni spektaklu przewija się wdowiec Adam (Andrzej Szubski) z ukochaną Panią Kwiatkowską (Barbara Krasińska). Podobnie jak przez całe życie z Elcią, tak i po jej śmierci jest wycofany, przygaszony, stłamszony do granic możliwości.

fot. Agata Rucińska/mat. teatru

Poznańska Cudzoziemka stoi kobietami. Dokładnie dwiema kobietami, które stanowią oś przecinającą cały spektakl na wskroś. Kreacja Alony Szostak jako Róży Żabczyńskiej to popis teatru psychologicznego w czystej postaci. Od samego początku przedstawienia osacza widzów, domaga się atencji, współczucia i zrozumienia. Umiejętnie lawiruje gdzieś pomiędzy tułającą się po świecie nieszczęśliwą istotą, a ekstremalnie toksyczną kobietą, stanowiącą swoistą torturę dla siebie i jej bliskich. Aktorka świetnie wyczuwa napięcia na widowni, żongluje emocjami w taki sposób, byśmy kochali ją i nienawidzili jednocześnie. Najbardziej przekonująca Róża to ta, która irytuje ciągłym wtrącaniem się w akcję spektaklu, poprawianiem innych. Najsmutniejsza a zarazem najmocniejsza scena Cudzoziemki to występ operowy Marty, podczas którego Róża nie jest w stanie usiedzieć w miejscu pomiędzy widzami. Niby chwali się córką, domaga się dla niej owacji, ale tak naprawdę chodzi o jej atencję. Do znudzenia powtarzane „To ja ją wszystkiego nauczyłam” z równowagi mogłoby wyprowadzić nawet jej męża Adama (gdyby tylko mógł widzieć i słyszeć duchy). Cudzoziemka w Polskim to w dużej części One Woman Show, ale nie jest to zarzut wobec przedstawienia, a raczej zwrócenie uwagi na fakt, że postać Róży pociąga za sobą innych, prowokuje do interakcji, wymusza maksymalne zaangażowanie pozostałych postaci/aktorów.

Na drugim brzegu rzeki stoi Marta, główna, choć nie jedyna ofiara matki-potwora. Sposób gry Moniki Roszko jest zupełnie inny, opiera się na przeciwstawnych do Róży rejestrach. Postać dziewczyny z głęboką traumą wzbudza współczucie, ale co ważne, w trakcie spektaklu przechodzi trudną metamorfozę, można powiedzieć, że na oczach widzów staje się samoświadomą, znającą swoją wartość kobietą. Historia wyzwalania się spod buta despotki jest przedstawiona przez Martę w taki sposób, że nabiera uniwersalności, staje się głosem tych, którzy mają zbyt ściśnięte gardło, by mówić. Co ciekawe, córka Róży zmienia się pod wpływem rozmowy z Michałem (Michał Kaleta), który niczym miłośnik brzytwy Ockhama wyjaśnia jej, w jaki sposób ma się uwolnić od cienia swojej matki. Dramaturgiczny zabieg, polegający na przedstawieniu mitycznego ukochanego z dzieciństwa jako gościa, który przyjechał na pogrzeb, bo kilka dni wcześniej dostał od Żabczyńskiej wiadomość „na fejsie” świetnie dekonstruuje i unieważnia, ośmiesza fundament, na którym tytułowa bohaterka budowała swoje życie. Wielka miłość sprzed kilkudziesięciu lat okazała się taką samą fanaberią, jak sny o własnej potędze, talencie, sławie i pieniądzach. Szkoda tylko, że urojenia Cudzoziemki złamały kilka życiorysów.

Teatr Polski w Poznaniu od października ma w swoim repertuarze sceniczną perełkę. Zrobioną w starym, dobrym stylu (z udziałem orkiestry! ) opowieść o tym, że czasami z rodziną nawet na zdjęciu nie wychodzi się najlepiej.

fot. Agata Rucińska/mat. teatru

Tytuł oryginalny

Śmierć to dopiero początek

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła