„Cudzoziemka” wg Marii Kuncewiczowej w reż. Katarzyny Minkowskiej w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze dla Wszystkich.
Cudzoziemka z Teatru Polskiego w Poznaniu to nieco ponad dwugodzinny seans psychoterapeutyczny, po którym widz ma poczucie , że uczestniczył w czymś ważnym, w czymś, co dotyka człowieka do cna. Bardzo klasyczny entourage przedstawienia Katarzyny Minkowskiej, zdaje się celowo „nie rozpraszać” uwagi, a kierować ją stricte na aktorów i kreowane przez nich postaci. Psychika i jej meandry są bowiem uniwersalnym kluczem tego przedstawienia, występującym absolutnie pod każdą szerokością geograficzną.
W centrum wydarzeń Cudzoziemki znajduje się trup. Przewrotny zabieg, w którym to duch głównej bohaterki towarzyszy widzom w jej własnym pogrzebie, pozwolił otworzyć i rozbudować dramaturgicznie tekst Kuncewiczowej. Stworzenie dodatkowej perspektywy dla Róży Żabczyńskiej (Alona Szostak) pozwoliło jej nie tylko na wspominki z dawnych lat, ale i na przekonanie się na własne oczy, co myślą o niej najbliżsi. A rodzina w tej kwestii ma aż za wiele do powiedzenia.
Pogrzeb i wszystko co się wokół niego dzieje, nosi znamiona czarnej
komedii. Rodzina, której zażyłość trzyma się na ostatnim, cienkim
włosku, w trakcie przygotowań do ceremonii, nie omieszkuje wypominać
sobie wzajemnych błędów przeszłości. Mimo tego, że matka leży na
prosektoryjnym stole, paradoksalnie jest wszechobecna w niemal każdym
zdaniu, przywoływanej sytuacji czy rozmowie. I nie chodzi tu o
zwyczajowe small talk na temat nieboszczyka, nie – martwa Róża
zdaje się mieć więcej kolców niż żywa. Neurotyczny Władysław (Michał
Sikorski) z niezwykłą egzaltacją mówi o matce, jego postawa przypomina
nieco jej męską wersję – przekonanego o swojej wyjątkowości, zadufanego w
sobie, bardzo nieszczęśliwego człowieka. Jadwiga (Kornelia Trawkowska),
żona Władysława, dzięki śmierci teściowej jest w stanie wyrzucić z
siebie wszystkie krzywdy i upokorzenia, jakich doznała z powodu Róży.
Odejście matki jej męża jest jednocześnie szansą na narodziny nowej
relacji z ukochanym. Postacie Pawła (Mariusz Adamski) i Marty (Monika
Roszko) są z kolei zbudowane z innego materiału emocjonalnego. Córka
Róży jest bardziej cicha, efemeryczna, niedostępna zarówno dla reszty
rodziny, jak i dla swojego męża. Na peryferiach przestrzeni spektaklu
przewija się wdowiec Adam (Andrzej Szubski) z ukochaną Panią Kwiatkowską
(Barbara Krasińska). Podobnie jak przez całe życie z Elcią, tak i po
jej śmierci jest wycofany, przygaszony, stłamszony do granic
możliwości.
Poznańska Cudzoziemka stoi kobietami. Dokładnie dwiema kobietami, które stanowią oś przecinającą cały spektakl na wskroś. Kreacja Alony Szostak jako Róży Żabczyńskiej to popis teatru psychologicznego w czystej postaci. Od samego początku przedstawienia osacza widzów, domaga się atencji, współczucia i zrozumienia. Umiejętnie lawiruje gdzieś pomiędzy tułającą się po świecie nieszczęśliwą istotą, a ekstremalnie toksyczną kobietą, stanowiącą swoistą torturę dla siebie i jej bliskich. Aktorka świetnie wyczuwa napięcia na widowni, żongluje emocjami w taki sposób, byśmy kochali ją i nienawidzili jednocześnie. Najbardziej przekonująca Róża to ta, która irytuje ciągłym wtrącaniem się w akcję spektaklu, poprawianiem innych. Najsmutniejsza a zarazem najmocniejsza scena Cudzoziemki to występ operowy Marty, podczas którego Róża nie jest w stanie usiedzieć w miejscu pomiędzy widzami. Niby chwali się córką, domaga się dla niej owacji, ale tak naprawdę chodzi o jej atencję. Do znudzenia powtarzane „To ja ją wszystkiego nauczyłam” z równowagi mogłoby wyprowadzić nawet jej męża Adama (gdyby tylko mógł widzieć i słyszeć duchy). Cudzoziemka w Polskim to w dużej części One Woman Show, ale nie jest to zarzut wobec przedstawienia, a raczej zwrócenie uwagi na fakt, że postać Róży pociąga za sobą innych, prowokuje do interakcji, wymusza maksymalne zaangażowanie pozostałych postaci/aktorów.
Na drugim brzegu rzeki stoi Marta, główna, choć nie jedyna ofiara matki-potwora. Sposób gry Moniki Roszko jest zupełnie inny, opiera się na przeciwstawnych do Róży rejestrach. Postać dziewczyny z głęboką traumą wzbudza współczucie, ale co ważne, w trakcie spektaklu przechodzi trudną metamorfozę, można powiedzieć, że na oczach widzów staje się samoświadomą, znającą swoją wartość kobietą. Historia wyzwalania się spod buta despotki jest przedstawiona przez Martę w taki sposób, że nabiera uniwersalności, staje się głosem tych, którzy mają zbyt ściśnięte gardło, by mówić. Co ciekawe, córka Róży zmienia się pod wpływem rozmowy z Michałem (Michał Kaleta), który niczym miłośnik brzytwy Ockhama wyjaśnia jej, w jaki sposób ma się uwolnić od cienia swojej matki. Dramaturgiczny zabieg, polegający na przedstawieniu mitycznego ukochanego z dzieciństwa jako gościa, który przyjechał na pogrzeb, bo kilka dni wcześniej dostał od Żabczyńskiej wiadomość „na fejsie” świetnie dekonstruuje i unieważnia, ośmiesza fundament, na którym tytułowa bohaterka budowała swoje życie. Wielka miłość sprzed kilkudziesięciu lat okazała się taką samą fanaberią, jak sny o własnej potędze, talencie, sławie i pieniądzach. Szkoda tylko, że urojenia Cudzoziemki złamały kilka życiorysów.
Teatr Polski w Poznaniu od października ma w swoim repertuarze sceniczną perełkę. Zrobioną w starym, dobrym stylu (z udziałem orkiestry! ) opowieść o tym, że czasami z rodziną nawet na zdjęciu nie wychodzi się najlepiej.