„Śmierć i umieranie” w reż. Grzegorza Laszuka w Komunie Warszawa. Pisze Weronika Siemińska w Teatrze dla Wszystkich.
Spektakl rozpoczyna się z powagą; zdaje się przybierać formę mistycznej ceremonii. W centralnym punkcie sceny, w purpurowym świetle, ustawione zostają organy Yamaha Electone D-80. Grający wydobywa z nich głęboką, smutną melodię. Gdy na scenę wchodzą Anna Wojnarowska (odtwórczyni roli Marii von Rosen) wraz z Jackiem Poniedziałek (gra Ingmara Bergmana), w białych, eleganckich strojach, a na ekranie wyświetla się kalendarz odliczający dni wstecz od śmierci Ingrid Bergman, wydaje się, że cały spektakl zostanie utrzymany w poważnej (zdaje się dopasowanej do tematu) konwencji.
Aktorzy odczytują tekst “Dzienników…” z ustawionych przed sobą tabletów-podkładek. Jest przecież zapisem realnej śmierci, prawdziwego cierpienia; nie ma tu fikcji, to zdarzyło się “naprawdę”. Konwencja zdaje się być uzasadniona, ale nudna i nawet łza się momentami w oku zakręci. Kiedy kalendarz cofa się do momentu życia Ingrid Bergman (Marta Zięba) i ona wchodzi na scenę; w kostiumie śmierci z “Siódmej pieczęci”, powoli ściągając go z siebie, dołącza do dialogu.
Gdy widz wsłuchany jest w tekst i pozostaje na największych głębinach swojej refleksji nad śmiercią i umieraniem, wtedy zostaje brutalnie wybity przez aktorów zaczynających nagle głupkowato tańczyć na scenie cha-chę. Od tego momentu spektakl przybiera formę pastiszową i jasnym staje się, że nie chodzi o to, by w formie ceremonii ku śmierci i cierpieniu odczytać teksty “Dzienników…”.
Mówienie o śmierci i umieraniu zostaje potraktowane w tym artystycznym wydarzeniu trójwarstwowo. Pierwszą warstwą byłoby po prostu odczytanie tekstu; stwierdzenie – tak, jest śmierć, a my możemy o niej mówić za pośrednictwem tego zapisu. Laszuk decyduje się jednak na nałożenie jeszcze jednej warstwy – ceremonii. Jest ona rodzajem rzeczywistości symbolicznej, która w sposób zapośredniczony może wskazać nam jakąś prawdę na temat śmierci. Zdaje się jednak, że reżyser neguje i to, dochodząc do formy pastiszowej. O śmierci nie możemy powiedzieć nic, bo nigdy nie umieraliśmy. A każda próba, która rości sobie prawo do wypowiedzenia się na temat jej istoty, będzie tylko sentymentalną opowiastką, przyczynkiem do łzy kręcącej się w oku, ale nie wyartykułuje żadnej prawdy na temat umierania. Zatem spektakl rozgrywa się na trzech płaszczyznach – rozpoczynając od pierwszej, dodawane są kolejne, aż w końcu pozostajemy wyłącznie w wymiarze trzecim.
Czarne kostiumy “śmierci” po odwróceniu stają się aluminiowe, a wcześniej mroczne postacie zaczynają przypominać parodystycznie potraktowanych superbohaterów. Kostiumy zaprojektowane przez Ewelinę Ciuchtę doskonale oscylują pomiędzy odniesieniami do kina Bergmana, a pastiszową formą spektaklu. Przywodzą na myśl wiele skojarzeń, a także poszerzają aktorom spektrum ich scenicznych działań.
Aktorzy, grający w tym artystycznym przedsięwzięciu, wychodzą z ról, tańczą, śpiewają i oddają się przeróżnej jakości wygłupom. Na scenie sporo się improwizuje, z czym też aktorzy poradzili sobie bez zarzutu.
Pomimo poważnej i trudnej tematyki całość jest spójna i poprowadzona z wyczuciem formy i przyjętej estetyki. Jest to rzecz nie tylko o śmierci i umieraniu, ale – i może przede wszystkim – o mówieniu na temat śmierci, o naszej relacji z tym tematem. Laszuk w oryginalny sposób korzysta z wybranego przez siebie tekstu. To głęboko przemyślana decyzja, której rezultaty skłaniają do wielu refleksji i przemyśleń.