"Krum" Hanocha Levina w reż. Małgorzaty Warsickiej w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
Znakomity „Krum” Hanocha Levina powrócił na teatralne deski. W marcu 2005 roku odbyła się polska premiera tego spektaklu w koprodukcji TR Warszawa i Starego Teatru w Krakowie, a reżyserem był Krzysztof Warlikowski. Nieżyjący już autor sztuki to jeden z najciekawszych pisarzy izraelskich, autor pięćdziesięciu sześciu dramatów, tomu prozy i poezji, programów i piosenek satyrycznych, recenzji i książek dla dzieci. Dramaty Levina nasycone ironicznym humorem, ze swymi motywami wiecznej wędrówki i śmierci, rozważaniami o stagnacji, przemijaniu, skazaniu na samotność, o starości i poszukiwaniu miłości niezmiennie inspirują twórców teatralnych. Tym razem po sztukę Levina wyrastającą z kultury oraz tradycji hebrajskiej i izraelskiej sięga młoda reżyserka Małgorzata Warsicka (autorka znakomitej adaptacji „Mistrza i Małgorzaty”, wciąż obecnej w repertuarze Teatru Polskiego w Bielsku-Białej). Intrygującą muzykę do spektaklu przygotował Karol Nepelski, a na scenie wspomnianego teatru pojawi się perkusja, której brzmienie stanowi bardzo ważny element akcji.
„Życie jest gdzie indziej” – powtarza smutno Krum. Oto tytułowy bohater (Piotr Gajos), mężczyzna w średnim wieku (trzydziestoośmioletni, jak informuje nas matka), po latach wraca z zagranicy do rodzinnego miasta, bowiem „nie znalazł tam życia”. W prowincjonalnym miasteczku niewiele się zmieniło – ktoś przybywa, ktoś inny wyjeżdża, ktoś się żeni, rodzi się kolejne dziecko. Narodziny, choroba, śmierć i pogrzeb – tak wygląda rok za rokiem. Mieszkańcy, pogrążeni w jakimś lepkim marazmie czekają na działanie, na sens i marzą o lepszym świecie, podobnie jak bohaterowie Czechowa, choćby trzy siostry spragnione wyjazdu do Moskwy, ale uwięzione w swej bierności. „Udręczeni życiem” ludzie bezwolnie poddają się losowi. Ale nie do końca – wciąż próbują ruszyć z miejsca, a raczej myślą o tym, by spróbować. Nikła nadzieja tli się w ich sercach. A życie mija, mija tym małym, zwyczajnym kobietom i mężczyznom, nieufnym wobec uczuć i wobec innych, śniącym, że kiedyś wezmą sprawy w swoje ręce. Na powitanie Kruma wychodzi Matka (Jadwiga Grygierczyk). Zamiast sukcesu i wielkich pieniędzy, pięknej żony i wnucząt, prezentów dla rodziny i przyjaciół syn przywozi jej walizkę wypełnioną brudną bielizną i kosmetykami! Od razu staje się jasne, że niczego nie osiągnął, niczego nie dokonał. „Mamo, nie udało mi się za granicą” – to jego szczere wyznanie. W sztuce komizm miesza się z tragizmem, gdzie poważne problemy przypisywane niedorzecznym bohaterom brzmią groteskowo. Małgorzata Warsicka, za Levinem, pokazuje przeciętną codzienność prowincjonalnego miasteczka, odrobinę przerysowaną, ale i tak banalną i… cynicznie brutalną. Społeczność wciąż funkcjonuje na tych samych zasadach – ludzie trwają uwikłani w te same gry społeczne, silnie zakorzenione w hierarchii. Tkwią w złudnym przekonaniu, że właśnie one pozwolą im przetrwać. Przegrywają w walce o szczęście, którego pragną i którego osiągnąć nie mogą. Zresztą tak naprawdę nie czynią nic, by to zmienić, a w ciężkiej, dusznej atmosferze banalnych zdarzeń pospolitość wręcz skrzeczy.
Ludzkie działania o zdecydowanie komicznym odcieniu mają uzasadniać typ dramatu – komedię. Mimo komiczno – groteskowej konwencji, trywialności zdarzeń, Warsicka tworzy spektakl nieco depresyjny. Podkreśla to muzyka, której autorem jest Karol Nepelski. „Tym razem punktem wyjścia Karola są trzy motywy. Pierwszy to inspiracja wspomnianą wcześniej „Tybetańską księgą umarłych” i zaśpiewami buddyjskich mnichów, druga to aria Cania z „Pajacy” Ruggera Leoncavalla, trzecia natomiast warstwa to nagrane i przetworzone głosy bohaterów” – wyjaśniła reżyserka w wywiadzie. Muzyczny świat nie jest jedynie tłem – nadaje rytm spektaklowi i pozwala zrozumieć przebieg scenicznej akcji. „Tybetańska Księga Umarłych”, czyli buddyjski tekst rytualny odczytywany umierającemu przez lamę, będący swoistym przewodnikiem po świecie „między-bytu” dla kogoś, kto rozstał się z tym życiem, a nie wszedł jeszcze w nową formę istnienia silnie wpływa na kształt spektaklu i jego scenariusz. Nawiązują do tego zawieszone na scenie dzwony rurowe, wydające silne dźwięki, inspirowane rytuałami pożegnania i lśniące w półmroku niczym reflektory. Wprowadzają harmonię, ale też ją burzą, przy wtórze mantr i innych brzmień, głosów. Powtarzalne do znudzenia pozwalają, by dawny świat, ze swymi rozpadającymi się strukturami odszedł.
Kolejny muzyczny element to śpiew. Adam Myrczek, znakomity wokalista, którego bas mocno zapada w pamięć, jako Szkita, Grabarz śmieszy i czaruje swoimi tekstami, by zaraz płynnie wcielić się w śpiewaka czy przewodnika chóru. To właśnie on, postać trochę odrealniona, tajemnicza, wiedzie dusze na drugą stronę, do tamtego świata. Wciela się również w lekarza, który na egzystencjalny ból proponuje otępienie starcze jako jedynie skuteczne lekarstwo.
Chociaż głównym bohaterem sztuki Levina jest Krum, jednak w realizacji Małgorzaty Warsickiej na plan pierwszy wysuwa się Tugatti, przyjaciel Kruma, przeraźliwie samotny, śmiertelnie chory i umierający. A może już umarł i znajduje się w przestrzeni „bardo”, czyli według buddyzmu tybetańskiego w stanie pośrednim pomiędzy śmiercią a kolejnymi narodzinami? Przemysław Kosiński gra całym sobą, doskonale oddając stan umysłu, duchowość swego bohatera – jąkającego się i stawiającego ważne pytania o… najlepszy czas na gimnastykę. Tugatti czuje, że nigdy nie żył naprawdę i wciąż był daleko od osiągnięcia wymarzonego szczęścia . „… Ja chcę żyć, chcę żyć! – powtarza. Kosiński cały jest Tugattim, ciągnie wzrok, przykuwa uwagę, intryguje. Partneruje mu Krum – Piotr Gajos. Jego postać pozwala budować obraz scenicznego świata z perspektywy kogoś, kto wraca do domu, by przekonać się, że nie pasuje już do żadnego ze światów – ani tego dalekiego, ani tego znanego z dzieciństwa. Nie potrafi odnaleźć się w relacjach z matką, z dawną kochanką Trudą, a tym bardziej z sąsiadami i znajomymi. Piotr Gajos pokazuje Kruma jako postać najbardziej bierną, wycofaną. W zasadzie jest jedynie obserwatorem, gdy przygląda się z zewnątrz ludzkiemu działaniu – szamotaninie codzienności, którą bohaterowie próbują przekształcić w pogoń za „czymś więcej”.
Bardzo ważna jest jego relacja z matką – choć nie najważniejsza. Jadwiga Grygierczyk w tej roli gra niezwykle emocjonalnie, malując różne odcienie uczuć związanych z macierzyństwem i oczekiwaniami wobec syna, wynikającymi ze społecznie usankcjonowanych ról. Już przy pierwszym spotkaniu nie kryje swoich emocji – gniewu, wynikającego z zawiedzionych nadziei oraz matczynej czułości. Tak będzie do końca, do śmierci. A Krum nie chce wejść w rolę, którą narzuca mu społeczeństwo. Odrzuca małżeńskie niby szczęście i oddaje kochankę Trudę Taktykowi. Grzegorz Margas jako Taktyk początkowo wydaje się całkowicie bezwolnym, nijakim, papierowym bohaterem. Jakże zaskakuje nas ten aktor w ostatniej scenie, wydobywając z wizerunku uległego małżonka dużo, dużo więcej psychologicznych zawiłości. Oriana Soika jako Truda w niczym nie ustępuje pozostałym aktorom. Piękna, bardzo kobieca i po kobiecemu silna, pozostaje samotna jak inni. „Uwięziona” w roli małżonki kochającego męża nie potrafi się wyzwolić, choć pozornie pragnie czegoś innego. Skazana na samotność jest też nieszczęśliwa Dupa. Marta Gzowska-Sawicka nadaje postaci niewidomej, spragnionej męskich ramion, uczucia i – co tu kryć – seksu dziewczynie nieuchwytny, osobisty czar. Choć ów urok ma w sobie sporo groteskowego rysu, trudno Dupy nie polubić, nie obdarzyć zrozumieniem. Wśród kobiecych postaci inną, bardziej spełnioną wydaje się pachnąca wielkim światem Cica – Anita Jancia-Prokopowicz, bogata i wolna, uwodzicielska niczym filmowa femme fatale. Wiedzie „na pasku” włoskiego playboya Bertolda (gra go Mateusz Wojtasiński). W rzeczywistości oni też grają w pozory i podobnie jak cała reszta wydają się „martwi”, zastygli w schematach. Nie inaczej Felicja – Jagoda Krzywicka i Dulce – Grzegorz Sikora, ludzie, którzy jedzą, a potem trawią, wydalają i tak w kółko. Pięknie komponuje się z całością scenografia Agaty Skwarczyńskiej, która jest też autorką świateł. Przewrócony, ogromny żyrandol, lśniący mieniącymi się kryształkami nie działa – jak dawny świat, który odchodzi i dla którego nie ma ocalenia. Aktorzy poruszają się po pochyłej scenie, zanurzają w sadzawce, podkreślając kruchość tego żywota i jego niestabilność. Wizualnie wysmakowaną oprawę dopełniają kolorystycznie dobrane i starannie zaprojektowane przez Katarzynę Łozicką-Matkowską kostiumy.
Język Levina jest ironiczny, zabawny i jednocześnie mądry. Pisarz nie boi się dosadności, co skwapliwie wykorzystuje pani reżyser. I nie stroni od wulgaryzmów, ale – zna granice. Tragizm łączy się tutaj z trywialnością, co ma swoje odzwierciedlenie również w monologach i dialogach. Autor nie ucieka od biologiczności, owej przypadłości, która dolega wszystkim homo sapiens. Levin bawi nas inteligentnym choć momentami rubasznym dowcipem, charakterystycznym dla całej jego twórczości. Dotyka on spraw doczesnych i tych wiecznych pokazując, że o śmierci też można mówić z humorem, choć o nieco ciemniejszej barwie.
Melancholia, dosadność i delikatny mistycyzm nadają spektaklowi Warsickiej ciekawy rys – nasycone komizmem zrozumienie dla małych, ludzkich spraw. Aktorzy z teatru w Bielsku-Białej, każdy z nich kreujący niezapomnianą rolę oraz wyważona, przemyślana w każdym szczególe reżyseria zwiększają wrażenie celowego niedopowiedzenia, skłaniają do refleksji. Żadnych wielkich zdarzeń nie będzie. Pozostaje zapłakać nad utraconymi mitami, złudzeniami, miłością, pragnieniami.