„Czarna komedia” Petera Shaffera w reż. Mirosława Gronowskiego w Teatrze STU w Krakowie. Pisze Mateusz Leon Rychlak w Teatrze Dla Wszystkich.
„Odmiana komedii, w której przedmiotem żartu
są sprawy zwykle traktowane poważnie,
np. śmierć, choroba, gwałt, cierpienie,
ułomność, wojna czy zbrodnia”.
Definicja zawarta w motcie, pochodząca z popularnej internetowej encyklopedii, odnosi się do pojęcia tożsamego z tytułem najnowszej premiery w Teatrze STU w Krakowie, a mianowicie „Czarnej Komedii” Petera Shaffera w reż. Mirosława Gronowskiego. I w rzeczy samej tematyka ma okazję pokrywać się z tą definicją, choć nie w pełni, a przynajmniej nie tak bardzo jakby można się spodziewać. Niczego to jednak nie ujmuje tej sztuce ani temu przedstawieniu. Można powiedzieć, że w tytule istnieje bezpośrednie nawiązanie do fabuły spektaklu na płaszczyźnie językowej. A konkretnie?
Fabuła spektaklu opiera się, jak to często bywa, na jednej decyzji, która przez zbieg całej litanii okoliczności stacza się stopniowo w otchłań katastrofy. Mianowicie młody awangardowy artysta Brindsley (Bartosz Cwaliński) wraz ze swoją narzeczoną Carol (Fryderyka Molenda) postanawia wypożyczyć, bez pozwolenia, meble i bibeloty z mieszkania sąsiada Harrolda Goringe’a (Krzysztof Pluskota), by zaimponować ojcu Carol (Wojciech Leonowicz) i potencjalnemu nabywcy prac Brindsleya, ekscentrycznemu miliarderowi Georgowi Bambergerowi (Bartłomiej Tyl). I nagle gaśnie światło. Gaśnie w ramach spektaklu, ale jak pokazać, że światło gaśnie dla bohaterów, a jednocześnie pozwolić widzom śledzić akcję? Jak się okazuje, zabieg zastosowany w przedstawieniu jest bardzo prosty. Źródła światła, które są zauważalne dla bohaterów (lampka przy szezlągu, latarka, zapałki), świecą światłem naturalnym z niewielkim jedynie wsparciem oświetlenia scenicznego, w ciepłych barwach, o niewielkiej intensywności, natomiast sceny ,,ciemne” odgrywane są przy pełnym oświetleniu. Taka fabuła wraz z tego typu wyborem realizacyjnym stanowi nie lada wyzwanie, zwłaszcza w przypadku konstrukcji sceny w Teatrze STU, zewsząd otoczonej przez widownię, gdzie aktor jak się nie obróci, zawsze jest na widelcu. Poziom trudności tego wyzwania można śmiało porównać do próby dorównania kreacji Ala Pacino w filmie ,,Zapach kobiety”. I zamysł pomimo wysokiego poziomu trudności ma okazję tak igrać z uwagą widza, że w kluczowych momentach ruch jest dopracowany, a w pozostałych nie odgrywa na tyle dużego znaczenia, by rzucać się w oczy. Przewrotki, potknięcia, przewrócone meble są w spektaklu na porządku dziennym, a ponadto jeszcze prześlizgiwanie się postaci pomiędzy sobą tak, by w ,,ciemności” przypadkiem nie dać o sobie znać. Doprowadza to do komicznych sytuacji, gdzie ukryte może zostać to, co w świetle (obojętnie dziennym czy sztucznym) byłoby nie do pomyślenia.
Pomimo że w większości momentów akcja rozgrywa się w ciasnej przestrzeni, tak by bohaterowie mieli jak najwięcej okazji do przypadkowych interakcji, czasem wykorzystuje więcej niż jedną przestrzeń. Umożliwia to scenografia projektu Katarzyny Wójtowicz, skonstruowana zgodnie z najlepszymi tradycjami szekspirowskimi. Podzielona jest ona na dwa plany, górny i dolny (ten ostatni wyposażono nawet w zapadnię). W ten sposób w charakterystycznej przestrzeni sceny Teatru STU udaje się otworzyć dodatkowy plan akcji, co pozwala wykorzystać bez sztuczności wszystkie zawiłości dramaturgiczne spektaklu.
,,Czarna komedia” oferuje przednią mieszaninę wszelakiego rodzaju komicznych, niemal farsowych gagów, które być może w innej scenerii straciłyby na atrakcyjności, jednak ich przyciemnienie (zarówno dosłownie, jak i w przenośni) odziera z banału, wprowadza metaforyczność o psychologicznym podłożu, nadaje kolorytu charakterom, a akcji pikanterii. Niepohamowana wesołość budziła się we mnie średnio raz na kilkadziesiąt sekund, co dla tego tytułu jest, mam nadzieję, korzystną rekomendacją.