"Waitress" na podstawie filmu wg scenariusza i w reżyserii Adrienne Shelly w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Piotr Sobierski w Teatrze.
Najpopularniejsza scena musicalowa w Polsce nie miała ostatnimi laty szczęścia do repertuarowych wyborów. Nie udało się tego przykryć marketingowymi zabiegami, które – jak zawsze w przypadku Teatru Muzycznego Roma – osiągały ogólnopolską skalę. Średniej jakości libretta, niewybijające się ponad przeciętność kompozycje, a do tego ledowe show, jakim bez wątpienia była multimedialna scenografia, to rzeczywistość dwóch ostatnich premier, czyli Pilotów oraz Aidy.
"Waitress" w reżyserii Wojciecha Kępczyńskiego to całkowite zaprzeczenie tego, co, zdawałoby się, na dobre zadomowiło się na warszawskiej scenie. Mała obsada oraz skromność realizacji pokazały, że tradycyjny w formie teatr wciąż działa. Również w świecie musicalu. Nowy tytuł obok wielu zalet – wśród których tą najważniejszą jest aktor, ponownie na pierwszym planie – ma jednak również wadę: bezwzględnie uwydatnia reżyserskie i inscenizacyjne niedociągnięcia, których i tym razem nie brakuje.
Przy okazji warto uzupełnić informację z programu teatralnego dotyczącą rankingów, a wiadomo, że musical nimi żyje. Sprowadzenie "Waitress" na scenę polskiego teatru „zaledwie pięć lat po premierze na Broadwayu” nie jest rekordem. Szybciej udało się to w Teatrze Muzycznym w Gdyni, gdzie Maciej Korwin reżyserował musical "Shrek" – trzy lata po Amerykanach i niecałe pięć miesięcy po premierze na londyńskim West Endzie. Nie zmienia to jednak faktu, że na rodzimą scenę trafił tytuł skrojony na miarę nowych czasów – zarówno pod względem formy, jak i treści.
Zagłębiając się w historię gatunku, widać, jak bezwzględnie odbija się w nim heteronormatywny porządek świata, ze sztywno ustalonym podziałem ról społecznych i nieodzowną dominacją męskich bohaterów. Autorzy nowych spektakli starają się odczarować ten trend, ukazując rzeczywistość bez taryfy ulgowej, co w musicalu, nastawionym przede wszystkim na rozrywkę, przestało dziwić.
Autorka libretta Jessie Nelson oraz odpowiedzialna za muzykę i słowa piosenek Sara Bareilles w 2015 roku nie miały jeszcze przed sobą obrazów z ulicznych protestów ruchów obywatelskich walczących o prawa kobiet, ale i bez tego stworzyły musical dotykający, zdawałoby się, już dawno przerobionych, a jednak wciąż aktualnych problemów. W dużej mierze skupionych wokół kwestii samostanowienia o swoim życiu i ciele, co idealnie wpisuje się w tematykę krajowej debaty.
"Waitress", jak przystało na broadwayowski tytuł, zbudowano zgodnie z musicalowymi prawidłami. Jest więc kolorowo i słodko. Odpowiedzialny za scenografię Mariusz Napierała oraz kostiumografka Anna Waś wymierzyli jednak proporcje zgodnie z przepisem, dzięki czemu wykreowany świat idealnie wpisuje się w stereotypowy obrazek amerykańskiej prowincji, ale – co ważne – nie sprowadza całości do prostego banału. Na scenie dominują intrygujące i atrakcyjne dla oka kolory, nierzadko pastelowe, skonfrontowane z obskurnym wnętrzem mieszkania głównej bohaterki. Do tego kuchenny bałagan, z rozsypywaną co rusz mąką, jak przystało na kulisy lokalu specjalizującego się w wypieku tart.
Pracują w nim trzy kelnerki, permanentnie uśmiechnięte, ale z widocznym bagażem przeszłości. Mężczyźni, zgodnie ze stereotypem, są zazwyczaj silni, pozbawieni większych potrzeb i celu w życiu, gotowi ograbić partnerkę z pieniędzy, nierzadko rozwiązują domowe konflikty siłą. Tak w wielkim skrócie wygląda życie Jenny oraz jej dwóch przyjaciółek – Dawn i Becky. Pomimo wzajemnego wsparcia żadna nie ma wielkich nadziei na poprawę losu, a szczytem marzeń okazuje się wygrana w konkursie na najlepszą tartę. Sowita nagroda zdaje się tylko dodatkiem do dyplomu, bo chyba nikt nie wierzy, że stanie się początkiem znaczących przemian.
Autorki "Waitress" nie oszczędzają swoich bohaterek. Serwują dość niespodziewany i nieczęsty w musicalu zwrot akcji. Niechciana ciąża oraz przystojny kochanek nie oznaczają klasycznego happy endu. Dostajemy raczej otwarte zakończenie, w którym trudne życiowe decyzje są pretekstem do działania. „Runął mur, który wiecznie miał trwać. […] Czuję, jak dokoła mnie wszystko się zmienia” – śpiewa Jenna.
Konstrukcja każdej z bohaterek opiera się na wyrazistych przeciwieństwach, często dość stereotypowych, ale aktorki dzięki swojej pasji i witalności wydobywają z nich odpowiednią dozę człowieczeństwa. Ewa Kłosowicz jako Dawn, ze swoim uśmiechem i dawką uroczego humoru, stanowi istotny kontrapunkt dla życiowych trudności, z jakimi zmagają się trzy kobiety. Nakreślona grubą kreską, nie przekracza granic przesadnego komizmu. Znakomicie wypada partnerujący jej Wiktor Korzeniowski, który wprowadza dodatkowe pokłady energii. Jego Spox to bohater z innego świata – nieśmiały poeta, który niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamienia się w sceniczne zwierzę. Nieoczekiwany żywioł oraz rzadki dla miejscowych mężczyzn romantyzm pozwalają Dawn zapomnieć o szarej rzeczywistości i spełnić marzenie o bliskości z drugim człowiekiem.
Przeciwieństwem tych dwojga jest Becky, która od początku twardo stąpa po ziemi. Co prawda i ona chwilami pozwala sobie na szaleństwo, ale częściej w ukryciu, nie chcąc pokazać swoich słabości i potrzeb. Wcielająca się w tę postać Sylwia Różycka z wyczuciem balansuje na skrajnych emocjach – jest zabawna, beztroska, innym razem stanowcza, wręcz matkująca młodszym dziewczynom. Wykorzystuje swoją dojrzałość, aby sprowokować je do działania. Różycka w znakomitej formie wokalnej buduje konsekwentną rolę.
Na tle tak wyrazistych koleżanek Jenna przypomina szarą myszkę. Pogodzona ze swoim losem wypiera marzenia i lekceważy dobre rady. Dopiero nieplanowana ciąża sprawia, że bierze sprawy w swoje ręce. Zofia Nowakowska umiejętnie zaznacza te przełomowe momenty. Jej bohaterka przeistacza się w świadomą kobietę, która odżywa, romansując z ginekologiem, ale też znajduje wewnętrzną siłę, aby wydostać się z sideł nieszczęśliwego związku. Jenna w wykonaniu Nowakowskiej z radością i niemałym przerażeniem odkrywa swoją kobiecość, uroki macierzyństwa, aż w końcu radość z dnia codziennego. To pełnokrwista musicalowa kreacja, w której aktorski warsztat doskonale współgra z siłą i charakterystyczną barwą głosu. Szczególnie w mocno emocjonalnych solowych piosenkach, ale i w energetycznych duetach z Janem Traczykiem, który jako doktor Pomatter ma w sobie broadwayowski luz i urok.
Jedną z większych niespodzianek spektaklu jest warstwa muzyczna. Kompozycja wybija się ponad przeciętność. Zawiera w sobie nie tylko musicalowe ozdobniki, współczesne popowe brzmienie, ale też kilka solidnie napisanych piosenek, które prowadzą bohaterów przez meandry uczuć. Całość brzmi żywiołowo i wyraziście w wykonaniu orkiestry pod batutą Jakuba Lubowicza.
Perełki warszawskiej realizacji, niczym najlepsze tarty, nie są w stanie zakryć zakalca, jakim jest niedopracowana gra zespołu, którego rola została ograniczona do mechanicznego odtwarzania zadań aktorskich – wejść i zejść ze sceny, w międzyczasie rozmów przy stoliku. Różnice polegają tylko na tym, że zmienia się układ zasiadających w kawiarni par. Dziwi to tym bardziej, że w reżyserii spektaklu wspomagali Kępczyńskiego drugi reżyser Sebastian Gonciarz i współpracująca z nimi Ewa Konstancja Bułhak. Nie lepiej ma się sytuacja z choreografią Agnieszki Brańskiej, która zdaje się być przede wszystkim wypełnieniem scenicznej przestrzeni, a nie artystyczną kreacją, a sami tancerze – częściej pomocnikami odpowiedzialnymi za wnoszenie i znoszenie ze sceny rekwizytów oraz elementów garderoby.
„Cukier”, „masło”, „mąka” to słowa, które od pierwszych sekund rozbrzmiewają w warszawskiej Romie. Nie dla wszystkich stały się podstawą udanego wypieku. Głos głównych bohaterek wybrzmiał jednak autentycznie, czyniąc z broadwayowskiej produkcji prawdziwy manifest kobiecości. Niemal dekadę temu Krystyna Janda w gdańskim Teatrze Wybrzeże po raz pierwszy przez ponad dwie godziny również zajmowała się wypiekami. Dźwięk kuchennych prac, obieranie jabłek i finalnie zapach pieczonej szarlotki były nie tylko sensoryczną atrakcją, ale i dodatkowym głosem, nie bez znaczenia w prezentowanej historii. Aktorka w Danucie W. w reżyserii Janusza Zaorskiego również opowiadała o kobiecie, która próbuje wybić się na niepodległość w trudnym i często bezwzględnym dla niej związku. W "Waitress" być może brakuje zapachu wypiekanych tart, ale na pewno nie można narzekać na brak emocji i scenicznej prawdy. A przy okazji, jak przystało na dobry musical, ta kaloryczna i słodka bomba szczerze wzrusza i bawi.