"Ach, jeżeli przyjdę dać, tak okrutne, moje ostatnie pożegnanie" wg Sofoklesa w reż. Klaudii Hartung-Wójciak w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Piotr Morawski w Dwutygodniku.
Instalacja w przedstawieniu Klaudii Hartung-Wójciak to ślady, resztki, remiksy, kolaże – tak działać ma afektywne nekroarchiwum, które nigdy nie zmieni się w pomnik, na zawsze pozostanie performansem.
Z okien bydgoskiego I LO, w którym grany jest spektakl, widać park Kazimierza Wielkiego, gdzie znajduje się – zrekonstruowana niedawno – fontanna. Ekspresyjna i monumentalna, zatytułowana „Potop”, przedstawia scenę śmierci ludzi i zwierząt, którzy nie znaleźli schronienia na arce. Gdy iść w drugą stronę ulicą Libelta (choć z okien budynku przy placu Wolności tego już chyba nie widać), dojdzie się do Dzielnicy Muzycznej – z parkiem im. Kochanowskiego, w którym – między Filharmonią Pomorską a budynkiem Teatru Polskiego – stoją pomniki kompozytorów. Mamy między innymi: Kurpińskiego, Bacha, Chopina, Debussy’ego, Beethovena, Czajkowskiego, Strawińskiego i Moniuszkę. Część z nich napisała jakiś utwór żałobny, a oprócz niego – by użyć frazy padającej w przedstawieniu – „prawdopodobnie kilka innych”. Jest też ona – inna niż poważnie upamiętnieni mężowie: naga Łuczniczka. Ta – jak mówią w spektaklu – przy bardziej oficjalnych uroczystościach zastawiana bywa parawanem lub przynajmniej zakrywa się jej piersi.
Otoczenie bydgoskich pomników jest kontekstem dla „Ach, jeżeli przyjdę dać, tak okrutne, moje ostatnie pożegnanie”, instalacji wyreżyserowanej przez Klaudię Hartung-Wójciak. W auli I LO zaaranżowane zostało muzeum, reprodukujące pomnikowe gesty upamiętnienia – ogromny koń czy Wenus z Milo (scenografia Barbary Hanickiej). Tyle tylko, że brązowy koń jest tak naprawdę butaforkowym jednorożcem, a Wenus z Milo pewnego czerwcowego wieczoru straciła głowę. Status pomników zmienia też obecność aktorek i aktorów, którzy tę instalację wprawiają w ruch, budując relacje i ze sobą nawzajem, i z publicznością, i z elementami scenografii. Wprowadzają oni też dramaturgiczną ramę: Emilia Piech oprowadza po muzeum wycieczkę.
Ta konwencja zwiedzania muzeum – potrzebna pewnie, aby lepiej skomunikować się z publicznością – to tylko pretekst, by zajrzeć do archiwum upamiętnienia i żałoby. Bo ostatecznie wszystkie pomniki są formą upamiętnienia i żałoby – odsyłają do tego, czego już nie ma, zakrywając brak. Manifestują – jak dramat żałobny w ujęciu Waltera Benjamina – utratę, lecz nie odsyłają do jej obiektu, zastygając w melancholijnym trwaniu. Pomniki nie lubią wchodzić w relacje. Są same dla siebie; nieprzysiadalne, nawet gdy ktoś je usadzi na ławeczce. A jeśli relacje ustanawiają, to raczej onieśmielają i wymuszają powagę, ugruntowując hierarchiczny porządek władzy tych, którzy pomniki stawiają.
Jednorożec – choćby i wyglądał jak zrobiony ze spiżu – w porządku tym się nie mieści, więc niepokoi: brakiem powagi, nieadekwatnością do konserwujących gestów upamiętnienia. W porządku tym nie mieszczą się też przechadzający się po scenie aktorzy i aktorki w nazbyt jak na funeralne klimaty ekstrawaganckich kostiumach Hanki Podrazy. Krzątają się, zaburzając uroczystość muzeum, ich ruchy rozpraszają – rozchodzą się po całej sali, nie budują żadnej spójnej historii, a wypowiadane słowa pozostają fragmentami jakiegoś archiwum.
Archiwum „Antygony”. To bowiem tragedia Sofoklesa, a raczej asocjacje, wspomnienia czy komentarze dotyczące fundującej dla kultury Zachodu opowieści o żałobie i potrzebie upamiętnienia są inspiracją dla spektaklu. Jest więc brawurowe streszczenie z uszczypliwymi docinkami, są wspomnienia pierwszych obejrzanych spektakli, gdzieś na żwirowisku pod Supraślem. „Antygona” nie jest tu antycznym pomnikiem literatury, nie jest dramatem, który się odgrywa. Jest przepuszczonym przez ciała aktorek i aktorów motywem, który na nowo rezonuje poza ustalonym kanonem interpretacyjnym. O nim zaś w programie do spektaklu pisze dramaturżka Iga Gańczarczyk, relacjonując rozpoznanie Bonnie Honig. „Antygona” miała zdaniem badaczki realizować „potrzeby czytelników odnośnie do różnych typów bohaterki”, których uosobieniem miała być Antygona. Miała ucieleśniać „chrześcijańską męczennicę, romantyczną samobójczynię, wyidealizowaną siostrę, heroiczną jednostkę i lamentującą matkę”. Miała być racjonalna i stać po stronie logosu, by stać się godną Kreona oponentką. Dopiero wyzbyta emocji mogła stać się postacią tragiczną. Przywrócenie jej afektywnego potencjału – czego podejmują się bydgoskie twórczynie – sprawia, że poważny kanoniczny tekst okazuje się w streszczeniu telenowelą, niewiele mającą wspólnego ze spiżową powagą żałoby.
Są zatem w spektaklu pomniki, jest kanoniczny tekst, jest wreszcie muzyka – operowa, barokowa, w której emocji jest aż nadmiar. To właśnie zestawienie antycznego tekstu z barokowym teatrem dało asumpt Bonnie Honig do odkrycia afektywnego potencjału tekstu Sofoklesa. W operowym przegięciu śmierć, opłakiwanie zawsze ocierało się o kicz, inaczej jednak niż w przypadku pomników stojących w przestrzeni publicznej dawało możliwość pokazania żałobnej histerii i rozpaczy po stracie.
Instalacja w przedstawieniu bydgoskiego teatru to ciągłe ślady, próbki, skrawki, resztki, fragmenty, remiksy, kolaże – tak działać ma afektywne nekroarchiwum, które nigdy nie zmieni się w pomnik, na zawsze pozostanie performansem, który angażował będzie swoich odbiorców.
Klaudia Hartung-Wójciak i zespół nie chcą niczego zamykać, chcą otwierać upamiętnienie i żałobę na inne formy przeżywania niż te, jakich domagają się pomniki. To archiwum, które opiera się brązowej stałości, ufając bardziej śladom i resztkom. Twórczynie włączają do niego również osoby nieludzkie: wzruszające jest nagranie tracącego wzrok psa, który uczy się grać na pianinie. I powracające epitafium o Chelsea, dwunastoletniej psicy, która „na zawsze pozostawi ślad łapy w naszych sercach”.