„Dekalog” Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na blogu DOMAGAŁAsięKULTURY.
Oglądałem przedstawienie Wojciecha Farugi w Wielkim Tygodniu, robiąc sobie w czwartek wolne od świątecznych przygotowań i oglądania online obchodów Semana Santa. Wspominam tu hiszpańskie święto nie bez kozery, stanowi ono bowiem dobrą metaforę strategii, przyjętej przez twórców w podejściu do ogromnego materiału, jakim jest Dekalog, złożony z dziesięciu osobnych scenariuszy Krzysztofa Piesiewicza, napisanych wspólnie z Krzysztofem Kieślowskim. Istotą hiszpańskiej celebracji Semana Santa są procesje, które każdego dnia – począwszy od Palmowej Niedzieli, na Wielkanocnej skończywszy – wychodzą z różnych kościołów, żeby przedefilować przez miasto, ze szczególnym uwzględnieniem miejscowej katedry. W centrum owych procesji znajdują się wielkie kilkusetkilogramowe „pasa”, czyli platformy, na których wśród powodzi świeżych kwiatów i świec, ustawione są figuratywne sceny męki pańskiej oraz konkretna, przypisana danej parafii figura Matki Boskiej. Udział w owych obchodach jest gremialny, jego sensem zaś jest bycie widzem/świadkiem Misterium Męki Chrystusa, które – podobnie jak w teatrze średniowiecznym – odbywa się przy pomocy współczesnych mansjonów (owe „pasa”), tyle że ruchomych. Konsekwencje są takie, że „teatr” przechodzi przed oczami „widzów”, oni zaś mogą podążać za ulubioną „sceną” do końca, albo – po przeżyciu jednej – ruszyć na poszukiwanie innej, żeby dołączyć ją do swojej emocjonalnej kolekcji. Procesje każdego dnia Wielkiego Tygodnia trwają symultanicznie wiele godzin, osiągając swoją kulminację po północy w Wielki Piątek. Podczas mojego pierwszego pobytu w Granadzie, przeżyłem prawdziwe katharsis właśnie w Wielki Czwartek, stojąc samotnie na małym ciemnym placyku, oświetlonym tylko bladym światłem księżyca w pierwszej wiosennej pełni, i zaciągając się zapachem kwiatów pomarańczy zmieszanym z wszechobecną wonią kadzidła. Gdziekolwiek nie spojrzałem, widziałem inną scenę męki pańskiej, sunącą do przodu na barkach „costaleros” dźwigających platformy z figurami. Nagle znalazłem się w centrum tego odwiecznego teatru, w którym Chrystus kroczy ulicami Granady przez kolejne stacje swej męki teraz i zawsze, a ja okazuję się nie tylko zdystansowanym widzem, ale realnym uczestnikiem tych wydarzeń, częścią mitu, który kolejny raz zdarza się naprawdę na moich oczach i w moim sercu. Zrozumiałem też, że sensem tego święta jest wrzucenie człowieka do środka opowieści, z faktycznym brakiem możliwości nie uczestniczenia w niej, bo czy sobie tego życzymy, czy nie, decydując się pozostać w tym czasie w przestrzeni publicznej, tkwimy w jej centrum. Gdy zaś dodatkowo jeszcze uświadomi sobie człowiek, że cały ten święty, rytualny porządek kręci się nie tyle wokół krążącego po mieście w różnych wariantach Chrystusa, co wokół niego samego, pojawia się szansa na głębokie przeżycie czy wręcz katharsis.
Przywołuję to mistyczne doświadczenie uczestnictwa w opowieści, której nieoczekiwanie stałem się bohaterem, bo wydaje mi się, że Wojciech Faruga z Davitem Gabunią i Julią Holewińską poszli podobną drogą, próbując wrzucić widza swojego spektaklu w centrum ludzkiego i boskiego kosmosu, zapisanego w opowieściach składających się na Dekalog Piesiewicza/Kieślowskiego. O ile w oryginale opowieści te funkcjonują osobno, zachowując fabularną i artystyczną odrębność, to w spektaklu Farugi składają się one w jedną wielką nadrzędną historię, która nie tylko opisuje jakiś skończony świat, zawierający w sobie bohaterów i ich losy, ale ma też swoją wewnętrzną dramaturgię. Ciekawym zabiegiem jest tu nadanie tej „nad-opowieści” formy seminarium z etyki, które prowadzi pani profesor UW, Zofia, bohaterka VIII części oryginalnego cyklu (znakomita rola Sławomiry Łozińskiej). Jej słuchaczami stają się poszczególni bohaterowie odcinków, tu inteligentnie połączeni ze sobą zarówno na płaszczyźnie tekstu, jak i teatru (świetny wątek łyżew na przykład). Zabieg ten ma sens, bo jeśli my, widzowie TN, mamy się w owej opowieści Farugi/Kieślowskiego przejrzeć jako jednostki i jako społeczeństwo, ważne jest, żeby bohaterowie spektaklu opowiadali nie tylko o sobie, ale i o wspólnocie, którą tworzą. Inteligentna i nieoczywista jest też dramaturgia całości: najpierw uczestnicy seminarium opowiadają o problemach codziennego życia (kolaż części I, II, III, IV, VI, VII, IX i X), potem sama pani profesor Zofia okazuje się być szewcem, co bez butów chodzi (część VIII), by w końcu w finale zmierzyć się z największą traumą człowieka, jaką jest odebranie życia innej osobie (cz. V).
Tak skonstruowany scenariusz i spektakl, trzeba to głośno powiedzieć, jest dla aktorów zawsze dużym wyzwaniem, bo gra się po kilka ról, wymagających często różnych wrażliwości i środków. W Dekalogu Farugi owe role, często przekraczając realizm, stanowią też rodzaj spoiwa pomiędzy opowieściami różnych części oryginału, powstaje więc dylemat: jak jednocześnie zagrać inną, choć w gruncie rzeczy tę samą osobę. Dobrym przykładem jest tu kreacja jednego z moich ulubionych aktorów Narodowego, Karola Pochecia. Gra kilka postaci, lecz w istocie jest tym samym bohaterem, tyle że postawionym w różnych sytuacjach. Oczywiście role Małgorzaty Kożuchowskiej czy Edyty Olszówki zapamiętuje się bardziej, nie mówiąc już o kreacjach Sławomiry Łozińskiej czy Gabrieli Muskały, ale warto podkreślić, że Mateusz Kmiecik, Paweł Brzeszcz, Adam Szczyszczaj, Wiesław Cichy czy Karol Pocheć właśnie, mieli trudniejsze zadanie z powodu większego rozdrobnienia zadań. Wywiązali się zaś z nich z godną podziwu konsekwencją, choć w kwestii zaangażowania mam tu pewne zastrzeżenia.
Skoro tekst adaptacji jest znakomity, reżyseria na wysokim poziomie, nie mówiąc już o aktorstwie, to warto zadać pytanie: czy powstało w Narodowym arcydzieło teatru? W moim przekonaniu niestety nie, ale nie ma co rozdzierać szat, powstał bowiem spektakl ciekawy, mądry, dobrze zrealizowany i zagrany. Do pełni szczęścia zabrakło mi tego przeżycia, o którym pisałem w kontekście obchodów Semana Santa. Nie pomaga na pewno czwarta ściana od razu w jakiś sposób nas, widzów, od scenicznego świata odgradzająca. Adaptacja, której jakość bardzo doceniam, ma też dużą wadę – za dużo w niej rozumu, a za mało serca, co przekłada się na kolejną barierę: między opowieściami a widzem. Rozumiem to tak, że lwia część pracy przy adaptacji scenariuszy polegała tu na inteligentnym i nieoczywistym połączeniu ich w całość, ale jakby w ferworze tej intelektualnej podróży zapomniano, że oryginał działał na widzów emocjami, na które zarówno aktorzy, jak i widzowie mieli o wiele więcej czasu, każdy bowiem moralny problem rozpisany był na prawie godzinną opowieść. W Narodowym w niecałe trzy godziny mamy z kolei wszystko naraz, w związku z czym większość „widzowskiej pracy” polega tu na połapaniu się w fabule, przez co istota moralnych problemów oraz pytania stawiane nam przez bohaterów, zdarzenia i twórców spektaklu nie wybrzmiewają wystarczająco długo, żebyśmy się mogli nad nimi zatrzymać. Na placyku w Granadzie nie musiałem się zastanawiać, czym teatr Semana Santa żongluje, bo mękę pańską mam wtłoczoną do głowy i znam tę opowieść, mogłem więc wznieść się ponad nią, żeby zobaczyć, po co jest mi ona opowiadana i odkryć ze zgrozą, że jestem jej bohaterem. W Teatrze Narodowym takiej szansy nie otrzymałem, bo musiałem się odnaleźć w dekalogowych „mansjonach”. To właśnie nie pozwalało mi poczuć się w centrum tej opowieści, nie mówiąc już o uznaniu jej za swoją. Gdy rozum pracuje, śpią wszystkie demony, spektakl ten oglądałem więc z dużym dystansem.
Nie pomagała też konwencja aktorstwa, bo nie wiem, świadomie czy nie, ale aktorzy (zwłaszcza panowie) swoich bohaterów i sytuacje między nimi jedynie „odgrywają”, jakby nie wierzyli do końca w kreowany przez siebie świat. Aktorki – wprost przeciwnie – były swoimi bohaterkami, często na sto procent, nastąpił więc pewnego rodzaju dysonans stylu, który znów angażował mój mózg, blokując serce. Do dziś się zastanawiam, czy to kwestia kreacji bohaterów męskich już w oryginalnym tekście, czy może rodzaj niezrozumienia się z reżyserem. A może po prostu skakanie po tych opowieściach nie daje często nawet cienia szansy na głębszą identyfikację z postaciami, aktorki zaś miały po prostu szczęście, bo dostały większe role i więcej czasu na ich kreację. Warto się temu raz jeszcze spokojnie przyjrzeć, porozmawiać o konwencji, upewnić, że wszyscy grają to samo. Już się jednak nie czepiam, bo z ewidentnych plusów spektaklu warto wspomnieć jeszcze wspaniałą, ascetyczną, choć wieloznaczną scenografię, takie same kostiumy, wreszcie znakomite światła Katarzyny Borkowskiej oraz niepokojącą, zapamiętywalną muzykę Bartosza Dziadosza. Ciekawa też była nieco odrealniona choreografia Krystiana Łysonia, choć momentami znowu odciągała ona uwagę od meritum danej sceny, pochłaniając nieco zbyt wiele uwagi.
Warto zauważyć, że Faruga ze swoim zespołem nie schodzi w Narodowym poniżej pewnego poziomu, choć Dekalogowi do Matki Joanny od Aniołów trochę brakuje. Do dziś mnie zastanawia, czemu ten znakomity twórca nie wyreżyserował podobnego, klasycznego, ale stojącego wysokim rzemiosłem spektaklu w prowadzonym przez siebie Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Doceniając bowiem spójną linię programową jego kujawsko-pomorskiej dyrekcji, uważam, że takich przedstawień jak te z Narodowego najbardziej w Bydgoszczy obecnie brakuje, i nie mówię tu o gwiazdach znanych ze srebrnego ekranu, a o pewnym przenikliwym i mądrym teatrze środka, zmuszającym nieprogresywnego widza do myślenia o swoim miejscu w naszym niełatwym świecie. Za Dekalog dziękuję, zwłaszcza, że mądrego i przenikliwego teatru dziś w Polsce jak na lekarstwo.