Napisane przez Arthura Millera w 1953 roku Czarownice z Salem były – jak wiadomo – reakcją tego dramatopisarza i scenarzysty na tak zwany makkartyzm, czyli walkę z zagrożeniem komunistycznym wewnątrz Stanów Zjednoczonych, toczoną na początku lat pięćdziesiątych między innymi przez senatora Josepha MacCarthy’ego. Jego ofiarą padło wielu ówczesnych intelektualistów, artystów i celebrytów, w tym sam autor sztuki. Do dziś zresztą restrykcje, jakie dotknęły ówczesne elity USA, wracają przy rozmaitych okazjach jako swego rodzaju męczeński mit lewicowej Ameryki.
Abstrahując od zasadności działań oraz skutków makkartyzmu – dziś warto wrócić do dramatu Millera przede wszystkim dlatego, że stanowi świetny przykład analizy mechanizmu zorganizowanej nagonki, której nie należy do końca utożsamiać ze spiskiem. Nie mamy bowiem w tej sztuce do czynienia z opisem działań w pełni świadomej swych celów grupy osób, które chcą doprowadzić na przykład do drastycznej i nagłej zmiany zasad życia społecznego na drodze przewrotu. Jest to raczej spontaniczny wybuch licznych zadawnionych resentymentów, do którego dochodzi na skutek błahego w gruncie rzeczy incydentu – potajemnych tańców w lesie grupki dziewcząt, oskarżonych później o czary i konszachty z szatanem. Następstwa tych wypadków są jednak bardzo poważne – kobiety przestraszone wizją kary, zaczynają oskarżać kolejne osoby, do miasteczka przybywają pastorzy i śledczy, zapadają wyroki śmierci.
Dlaczego przypominam tę wielokrotnie inscenizowaną i ekranizowaną sztukę, odczytywaną zwykle jako przypowieść o fatalnych konsekwencjach religijnego fanatyzmu i zabobonu? Intrygują mnie bowiem w tej historii przede wszystkim dwie rzeczy. Pierwsza to ukazany bezwzględny mechanizm burzący pozorny spokój społeczności – od narastającej fali oskarżeń, które na początku brzmią groteskowo i śmiesznie, a kończą się prawdziwą tragedią. Dodatkowo, mające okiełznać ową falę, instytucje i procesy sądowe szybko osuwają się w ponurą farsę. Jak to się dzieje, że określona wspólnota stosunkowo łatwo kapituluje wobec garstki fanatyków i z taką łatwością ulega zbiorowej histerii?
Wydaje się, że nie byłoby to możliwe bez moralnego szantażu opartego na przekonaniu mieszkańców Salem o naganności i fatalnych skutkach czarów. Zapomnijmy na chwilę o tym, że chodzi tu o „magię” czy „szatana” i podstawmy w to miejsce słowo „prześladowanie”. Wszyscy przecież się zgodzimy, że jest ono czymś złym. Wystarczy jednak, że definicja „prześladowania” wymknie się spod kontroli i zostanie tak nazwane na przykład poruszanie niewygodnych dla kogoś spraw albo w ogóle wyrażanie kategorycznych opinii na czyjś temat. Przyjmując taki punkt widzenia (wszak naprawdę nie chcemy nikogo prześladować), zaczynamy się autocenzurować i stajemy się w pewnym sensie niewolnikami własnych deklaracji.
U Millera pozornie szalone dziewczęta nauczyły się narzucać pastorom i sędziom sposób rozumienia owych „czarów” i wskazywały każdego, kogo tylko chciały lub kogo wskazać się opłacało. „Czary” w tej sztuce to nie tylko dziwne zabawy w lesie i praktykowanie jakichś rytuałów, ale także małżeńskie zdrady, skrywane pożądania, zawiść sąsiedzka. Wszystko to paraliżowało wszelki racjonalny opór, uruchamiając niemożliwe do kontrolowania afekty, czerpiące właśnie siłę z mieszaniny lęku, pożądania i resentymentów. Konsekwencją tej rozlewającej się fali oskarżeń i represji była gęstniejąca atmosfera terroru.
Drugą sprawą – stanowiącą element mechanizmu niwelowania oporu i wywoływania powszechnego poczucia zagrożenia – jest coś, o czym napomyka Miller w autokomentarzu prezentującym Johna Proctora, czyli postaci, która może budzić u czytelnika największą sympatię: „Proctor jest grzesznikiem i to grzesznikiem nie tylko przeciw moralności swoich czasów, ale także przeciwko własnej wizji przyzwoitego prowadzenia się. Ci ludzie nie dysponowali rytuałem oczyszczania z grzechów”. W powszechnym odczuciu pozytywny bohater rzeczywiście zdradził chorą żonę z Abigail (jedną z głównych oskarżycielek), co dało początek późniejszym wydarzeniom. Przyparty do muru wyznaje winę, przyznaje się nawet do konszachtów z siłami nieczystymi, ale okazuje się to niewystarczające, by ocalić życie. Jedynym na to sposobem byłoby rzucenie oskarżeń na kolejne osoby – czyli tak naprawdę przyjęcie w pełni logiki oskarżycielek i sędziów. Nie może w żaden sposób odkupić winy, a jednocześnie chce ocalić własną godność, dlatego nie ma innego wyjścia niż męczeństwo, które tak czy inaczej wpisuje się w porządek oparty na rozszalałych afektach.
W autokomentarzach zawartych w sztuce Miller wielokrotnie podkreśla, że wydarzenia ukazane w Czarownicach z Salem to jeden z ostatnich akordów rozpadającego się świata mieszkańców amerykańskiego miasteczka. Pozwolę sobie zatem w całości przytoczyć zakończenie tegoż dramatu zatytułowane Echa na korytarzu.
„Niedługo po wyciszeniu emocji przegłosowano odwołanie Parrisa [pastora Salem i jednego z oskarżycieli] z urzędu. Odszedł pieszo gościńcem i słuch po nim zaginął.
Legenda głosi, że Abigail pojawiła się później w Bostonie jako prostytutka.
Dwadzieścia lat po ostatniej egzekucji rząd uchwalił odszkodowania dla tych ofiar, które jeszcze żyły, oraz dla rodzin straconych. Mimo to nie wszyscy zdecydowali się uznać swoje winy, a podział społeczności wciąż się utrzymywał, gdyż część beneficjentów wywodziła się nie spośród ofiar, tylko donosicieli.
Cztery lata po śmierci Proctora Elizabeth wyszła ponownie za mąż. Na uroczystym zebraniu w marcu 1712 roku kongregacja wiernych odwołała ekskomuniki, ale uczyniła to na rozkaz rządu. Sąd przysięgłych jednak uchwalił deklarację, w której prosi o przebaczenie wszystkich, którzy ucierpieli.
Niektóre farmy, należące uprzednio do ofiar, popadły w ruinę i przez ponad sto lat nikt nie odważył się ich wykupić ani w nich zamieszkać.
Praktycznie rzecz biorąc, władza teokratów w Massachusetts została obalona”.
(Arthur Miller, Czarownice z Salem, przeł. Anna Bańkowska, Warszawa 2009, s. 275–276).
Jarosław Cymerman