Przeczytałem właśnie w internecie felieton Jana Klaty o czarnym piątku, jaki mu się przytrafił. Najpierw ugryzł go komar, potem narobił na dyrektora gołąb, a na koniec musiał pozwalniać aktorów. Zaiste, straszny dzień - pisze Marek Kęskrawiec w Dzienniku Polskim.
Te okropne zwierzęta, ci okropni ludzie... Jakoś jednak nie potrafię mu współczuć. Jako redaktor naczelny mam za sobą kilka takich rozmów, ale mój dyskomfort był zazwyczaj niczym w porównaniu z sytuacją osoby tracącej pracę i zarobki. Mój cyrk, moje małpy - zdaje się myśleć Klata. Jego prawo, ale też nic by się nie stało, gdyby załatwił sprawę z klasą i nie zostawiał ludzi na lodzie na początku martwego sezonu, gdy pracę można sobie załatwić, tyle że w sadzie albo na roli. To zresztą dziwne, bo Klata na scenie promuje sztuki wrażliwe społecznie, a jako szef zachował się jak neoliberał. Nieobliczalność i pewna doza szaleństwa sprawdzały się doskonale u Klaty-reżysera, ale od menedżera-dyrektora trzeba wymagać więcej dyplomacji i empatii. Ja jednak nadal wierzę w Klatę. Tyle razy nas już zaskakiwał, więc może jesienią zaskoczy pozytywnie.