„Rzeźnia numer pięć” wg Kurta Vonneguta w reż. Marcina Libera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Konrad Pruszyński na swoim blogu.
„Rzeźnia numer pięć” Kurta Vonneguta – przez wielu uznawana za najważniejszą powieść amerykańskiego pisarza. Jest to opowieść osadzona gdzieś pomiędzy historycznym realizmem a fantastyką, a właściwie science fiction, w którym trudno o jednoznaczne oceny i pewne sądy – zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak ja, książki nie czytał.
Realizacja Marcina Libera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym to rzecz przede wszystkim długa (niemal trzy i pół godziny piechotą nie chodzi), dziwaczna (to zasługa nie tylko vonnegutowskiej narracji, ale również adaptacji, o której za chwilę) oraz zachwycająca plastycznością i bogactwem inscenizacyjnym.
Pierwsza, krótsza część spektaklu, to jedynie preludium do właściwej historii. Kilkunastu aktorów ubranych w jednakowe kostiumy opowiada o genezie powstania książki. Każdy z nich wciela się w postać Vonneguta, jednocześnie oddając swoje fizis innym osobom ważnym dla procesu tworzenia „Rzeźni numer pięć”. Wszystko to w zawrotnym i, jak się domyślam, niezwykle wymagającym dla aktorów tempie. Zabawa formą jest w tej części źródłem nieoczekiwanego komizmu, a kończąca akt przedstawienia wypowiedź Miłosza Pietruskiego jawi się jako prowokujący odbiorców żart – „prosimy o wyłączenie telefonów komórkowych, nie fotografowanie i nie nagrywanie spektaklu”.
Druga część „Rzeźni…” to zdecydowanie dłuższy, trudniejszy i mniej zabawny fragment całości. Śledzimy w niej losy Billy’ego Pilgrima (nazwisko nie bez związku z fabułą), podróżującego w czasie pomiędzy różnymi rzeczywistościami ziemskimi i pozaziemskimi. Obserwujemy jego rozmowy z matką, która jak twierdzi „od dawna nie żyje”, śledzimy żołnierskie przygody (podczas wojny trafia między innymi do obozu jenieckiego) oraz kontakty z przybyszami z innej planety (nazywanych przez jedną z bohaterek „fioletowymi brokułami lub popcornem” – to od kolorystyki i struktury „hełmów” noszonych przez Tralfamadorian).
Spektakl Libera dotyka wielu istotnych elementów – przede wszystkim przyzwolenia i bierności na krzywdę i śmierć innych ludzi, tutaj zawsze kwitowaną słowami „zdarza się”. „Rzeźnia…” regularnie odnosi się również do autodestrukcyjnych działań człowieka wobec siebie i zamieszkiwanej planety. Ale mnie w historii podporządkowanej właściwie kwestii bombardowania Drezna, któremu w spektaklu poświęcone jest zaledwie kilka ostatnich minut, najbardziej ujmuje realizacyjny kunszt twórców. Ruch sceniczny, choć niezwykle skomplikowany a fizycznie wyczerpujący, składa się tutaj w całość. Scenografia tworzy ciekawą koncepcję trudnego do uchwycenia świata Billy’ego Pilgrima. Świetnie wypadają wszystkie elementy związane z wykorzystaniem żywych instrumentów na scenie, dzięki którym obraz bombardowania Drezna został przedstawiony w sposób niezwykle wymowny, choć niezbyt dosłowny. Do tego klamra kompozycyjna spajająca obie, dość niezależne części przedstawienia, czyli danse macabre uczestników tragicznych wydarzeń. Podkreślić również trzeba duży kunszt aktorów, spośród których na pierwszy plan wybija się główna postać Rafała Cielucha.
Chociaż historia przedstawione przez Vonneguta zupełnie mnie nie ujęła, to spektakl WTW należy oceniać z nieco szerszej, niż jedynie narracyjnej, perspektywy.
Reżyseria: Marcin Liber; scenografia: Mirek Kaczmarek, muzyka: Filip Kaniecki; obsada: Rafał Cieluch (gościnnie), Zina Kerste, Maria Kania, Jolanta Solarz-Szwed, Krzysztof Boczkowski, Przemysław Kozłowski, Marcin Łuczak, Miłosz Pietruski, Tadeusz Ratuszniak, Krzysztof Zych.