William Shakespeare, Wieczór Trzech Króli
przeł. Stanisław Barańczak
W 1988 roku jako jedenastoletnia dziewczynka napisałam tekst piosenki. Brudnopis tego tekstu mam do dzisiaj, a jego oryginał przekazał Stanisławowi Radwanowi mój ojciec wraz z propozycją, jaką złożyłam kompozytorowi, aby stworzył do owych słów muzykę. Postanowiłam bowiem zostać piosenkarką. Pozytywna odpowiedź przyszła niebawem, ojciec był pośrednikiem. Ton całej sytuacji nie rokował dobrze, ale byłam zbyt mała, żeby nie uwierzyć w pierwszą w życiu artystyczną współpracę na wysokim szczeblu. Czekałam. Zabawny dla obu panów epizod (nieporadny mój utwór stanowił w ich oczach rodzaj szlachetnego wybryku) przerodził się dla mnie w długie miesiące nadziei. Utwór śpiewałam w myślach na jakąś cudowną nieistniejącą melodię, jednak odnosiłam sukces wśród wyimaginowanego tłumu słuchaczy, śpiewałam z lekkością i bez tremy – jak to w wyobraźni bywa. Porywałam widzów. Śpiewałam w końcu Radwana, a Radwan to ciągły prąd, ciągłe przeszywające muzyczne dreszcze. W końcu, wciąż marząc i czekając, stałam się tak duża, że potrafiłam bezwzględnie ocenić swoją propozycję, a także wokalne możliwości. To był moment, w którym wyszłam z dzieciństwa. Tekst, pisany na wyrwanej z zeszytu kartce, zaczynał się od słów: „Błagam Boga o spełnienie marzeń, żeby wszystko było jak we śnie”.
Marzenie o współpracy ze Stanisławem Radwanem pozostało we mnie żywe.
W 2008 roku, równo dwadzieścia lat po tym zdarzeniu, Stanisław Radwan zgodził się napisać muzykę do mojego spektaklu Ifigenia w Teatrze Narodowym. W rekompensacie za zawiedzione dziecinne nadzieje można by – trawestując naiwny młodzieńczy wers – powiedzieć, że „Bóg spełnił marzenia i wszystko było jak we śnie”. Mój ojciec od trzech lat już nie żył, ale jego patronat nad przedsięwzięciem istniał poprzez miejsce – scenę przy Wierzbowej, która nosi jego imię. Parę lat po tym debiucie ośmieliłam się poprosić Pana Staszka (tak się do wielkiego kompozytora zwracałam od dziecka), aby napisał muzykę do mojej sztuki Tauryda. Apartado 679, którą reżyserowałam w Teatrze Współczesnym w Szczecinie na zaproszenie Anny Augustynowicz. Nigdy nie będę mogła wyrazić wdzięczności za kolejną przepiękną muzykę, piosenki i przyjazdy do tak odległego od Krakowa miejsca.
Tymczasem moje córki wyrywały sobie cylinder (prezent od Igora Przegrodzkiego, kupiony wraz z oryginalnym pudełkiem w Pradze) i z batutą, która pełniła formę laseczki, śpiewały: „Po takim żarciu, trzeba się bawić…”; „Czas tak ucieka jak jaki express, gońmy go, gońmy jak zająca pies…”. Zamiast kołysanek śpiewałam im bowiem piosenki Radwana. W tych chwilach czułam, że nadal jestem jedenastoletnią dziewczynką czekającą na swój utwór, być może z tej właśnie tęsknoty wynikała cała przygoda z teatrem, która miała sens jedynie w bezpośrednim związku z muzycznym wzruszeniem, swoistym napięciem, pięknem, formą. Uważam, że teatrem zajmują się ludzie niezaspokojeni, niewolnicy wielkich tęsknot i niespełnionych marzeń.
Życzliwy, patrzący w oczy z uwagą Pan Staszek. Jego obecność była jakby przemykająca, zawsze wobec podróży, między Krakowem a Warszawą. We wspomnieniach przyjaciół wciąż powraca motyw ucieczki przed ekipą tworzącą spektakl, wymykanie się terminom. Ucieczka jako unik, jako chwilowy brak dyspozycyjności. Motyw swoistej zabawy w chowanego. Przyznam, że nie pamiętam jego ucieczek, a jedynie wielkie wejścia. Pamiętam go jako słownego, hojnego, wielkodusznego i obecnego nawet w nieobecności. Radwan nie był rezydentem teatru, był pielgrzymem. Ta nieuchwytność, ciągły ruch, swoisty perypatetyzm owiany papierosowym dymem, który tworzył wokół niego srebrną pajęczynę, jedynie utrwalały jego absolutną szlachetność i niezawisłość wobec trybów instytucjonalnej machiny; przekraczał granicę między statusem prymusa a pozycją wiecznego uciekiniera; emisariusza, trzymającego pod pachą nutowy zapis. Zda się, że ów nerwowy rwący rytm jego muzyki to smyczkowy puls jego uciekającego, jeszcze niegotowego na prezentację, bijącego serca. „Jacy tacy, jacy tacy, jacy tacy…”. Wydawał się balansować na napiętej strunie nutowego papieru, nawet pisk tramwaju był dla niego dźwiękiem przynależnym jakiejś tonacji.
Pamiętam go często zamyślonego, mimo poczucia humoru i towarzyskiego zacięcia nieco wyłączonego, tajemniczego, pochłoniętego jakąś gryzącą medytacją.
Radwan to jedna z tych osób, które istniały w moim życiu od dzieciństwa. On sam na pewno nie uświadamiał sobie tych rodzinnych uczuć, którymi go darzyłam, na pewno sceny z dzieciństwa, ku którym sięgam pamięcią, były dla niego po prostu eleganckimi epizodami bez najmniejszego znaczenia. Moje pierwsze wspomnienie o nim wcale nie jest teatralne i ono właśnie naznaczyło tę relację rysem bardzo osobistym, daleko wykraczającym poza teatralny świat. To wspomnienie piękne, romantyczne. Rycerskie i rzec można dżentelmeńskie. Radwan był bowiem rycersko elegancki w sposób organiczny, niejako wpisany w mowę ciała. Więc pamiętam mieszkanie we Wrocławiu, bardzo duże, jak duże są przestrzenie zapamiętywane przez małe dzieci. Maj. Wróciłam z uroczystości pierwszej komunii, jestem jeszcze w prostej białej sukience, przejęta. W domu goście, małe przyjęcie. Dzwonek do drzwi. Przyjeżdża Pan Stanisław, kompozytor taty, jak mi mówią. W ciemnym korytarzu on, jak wyjęty z jakiegoś renesansowego fresku: szczupły, ubrany na szaro, trzyma lilię, którą wręcza mi, całując w rękę. To był pierwszy mężczyzna, od którego dostałam kwiaty i sytuacja ta zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Przez te wszystkie lata lilie kojarzyły mi się ze Staszkiem, z tym otwarciem drogi ku przyjmowaniu kwiatów. Bo on umiał je dać jako dar, w sposób prosty i uroczysty zarazem, bez narcystycznej celebracji, ale tak, że gest miał znaczenie. Przyniosłam lilię na pogrzeb Staszka. Chciałam zawrzeć w niej moją pamięć o naszym pierwszym spotkaniu, kontekst religijny, w jakim owa pierwsza lilia została mi podarowana, jak i związany z rycerskim hołdem, który wydał mi się dobrym hasłem w zmierzeniu się z tym pożegnaniem. I tak lilią się zaczęła nasza znajomość i lilią została przypieczętowana.
„Balon Widokowy w Krakowie to wspaniały punkt obserwacyjny. W czasie standardowych lotów unosi się na wysokość ok. 150 m. […] To zapewnia unikalne widoki, które pozostawią niezatarte wrażenia.
Ze względu na fakt, iż zabudowa starego miasta Krakowa i Kazimierza została wpisana na listę Zabytków Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO, powstanie typowych punktów widokowych nie jest możliwe. Dlatego balon jest jedyną opcją, pozwalającą podziwiać miasto królów z lotu ptaka”.
Na cmentarzu Salwatorskim był tłum ludzi. Być może nie tylko ja zwróciłam uwagę na balon, który nagle pojawił się na niebie, między drzewami, duży balon sunący niczym ulatująca dusza. Wtedy, w tłumie żałobników, patrzałam na balon z poczuciem, że to rodzaj dialogu, rodzaj pożegnania Staszka nie tylko z nami, ale z jego miastem, że leci on w tym balonie, patrzy z góry na nas i na Kraków.
W 2010 roku z inicjatywy Stanisława Radwana odsłonięto w Krypcie Wieszczów Narodowych na Wawelu marmurową płaskorzeźbę z Fryderykiem Chopinem wpisując go tym samym do tego panteonu. Wydaje mi się, że Staszek, jak rzadko kto, miał wielkie poczucie etosu polskiego, praktykowanego bez zadęcia a z nutą powagi, ze świadomością dorobku przodków, z których „my wszyscy”. Był to etos, w którym istniał szacunek dla powstańczych grobów, jak i Witkacowskiego gestu brzytwą. Wypełniał go jednak dźwięk ulicy i bieżącego życia, muzyka nocnego miasta, młodzieńczy bunt wyrażony krzykiem, bez których taki etos staje się upiornym bagażem zarozumialców. W muzyce Radwana istniał powidok Chopinowskiej tradycji muzycznej, w takim sensie, że zakodowany był w niej polski pejzaż, hejnał mariacki wraz z ostrym zamilknięciem. Istniał w niej również powidok Wyspiańskiego, z całym tragizmem zgubionego złotego rogu, leżącego gdzieś na zaszronionej ziemi. Ów róg zamarznięty, niewydający dźwięku, czekający na ciepły oddech. Lecz także piosenka ulotna, chwilowa, jakby z kramu z piosenkami, jazz, musical, uwertura dla nieistniejącej opery.
Dlatego można uznać go za wieszcza teatru, gdyż odwołując się, oczywiście dzięki współpracującym z nim reżyserom, do całej klasyki teatralnej, wpisywał się w kanon tęsknot, nadziei, dramatów w sposób niepowtarzalny, jedynie piękny i ostry. Jest kwestią dyscypliny pamięci, aby nie utopić go tylko w historiach z innymi wielkimi legendami w tle. On nie zasługuje na zrobienie z niego anegdoty pisanej przez wielkie „a”. To kompozytor, który dotknął fenomenologii przeżycia teatralnego, rozumiejąc, że teatralny dreszcz to nie tylko dreszcz wywołany muzyczną powagą, lecz często poruszenie struny buffo, lekkiej, wdzięcznej, wręcz rozrywkowo wodewilowej. Snop światła przepuszczony przez witraż, nagłe wywrócenie stolika, na którym nuty ułożone są w schludne stosy. Zaskoczenie. Poczucie humoru. Lekkość i wdzięk. Kompozytor z dogłębnym europejskim wykształceniem i muzyczną świadomością wielkich scen koncertowych. Łączył taniec chocholi Wyspiańskiego z nogą kaczą Joyce’a, walca z kołysanką, chór z arią, harfę z perkusją, bolero z syrenim śpiewem… Tak, syreni śpiew może być kluczem do mówienia o tym fenomenie jakim był, nie w kontekście docelowej zguby wędrowców, lecz w związku z absolutnie zniewalającą mocą jego piosenek.
Myślę, że dla każdego, kto znał sposób pracy Staszka, uderzające było to, że jego muzyka często związana była z ciałem aktora i jakby z niego się wywodziła. Aktor jako odtwórca dźwięków, Radwan dyrygent. Według mnie to właśnie potraktowanie aktorów jako instrumentów świadczy o par excellence teatralnej przynależności Radwana, o wielkim zysku dla teatru i niepowetowanej stracie dla muzyki nieteatralnej. Aktor, a także właściwa dla scenicznego przebiegu czasu wielka kondensacja muzyczna, uwalniana jedynie we fragmentarycznych przebłyskach przedstawionej rzeczywistości, przychodzącej jak wielki wybuch i urywającej się, milknącej, to specyfika zjawiska jakim jest muzyka w teatrze. Specyfika ta polega na nieilustracyjnej, a strukturalnej roli, jaką pełni, dalekiej od efektownego tylko dekorum czy urozmaicającego aktorski wywód przerywnika. Staszek rozumiał ten jej quasi-architektoniczny sposób wpasowania w przedstawienie, rozumiał, że dobry spektakl jest bryłą, a nie linią. Myślę jednak, że oprócz tego „słuchu na teatr”, zdecydował mu się poświęcić także z powodu lęku przed wielkimi skończonymi formami. Lekką pretensję o to sygnalizował Krzysztof Penderecki w wypowiedzi do Zagram ci to kiedyś…. I chociaż żałuję, że Radwan nie napisał dużej opery, która uplasowałaby go w kanonie muzyki światowej, to uważam, że za tą pretensją stoi dość konwencjonalne wyobrażenie o właściwym przebiegu kariery muzycznej.
Narzędziem pracy Staszka z ludźmi był jego czar, ekspresja ciała, operowanie swoistymi skrótami myślowymi, gdy coś tłumaczył. Był całkowicie nienarcystyczny, choć nabierał wiatru w żagle, gdy czuł uwagę otaczających go aktorów. Owszem, był w nim ten błysk, ale w tej interakcji z aktorami, gdy jest ona satysfakcjonująca, tkwi cała pokusa pracy w teatrze. Każdy działa tam ostatecznie względem innych i owa międzyludzka chemia stanowi rodzaj koniecznego hormonu, uzależniającej substancji.
Zabawne, że wiodącym instrumentem w rodzinie Radwanów były organy, instrument, który czyni ze swego wirtuoza odwróconego tyłem do słuchaczy niewidzialnym. Staszek zszedł na ziemię. Na równi z dźwiękiem organowych piszczałek interesował go szmer klękających wiernych, a może i szczekot psów słyszany przez uchylone kościelne drzwi, dźwięk obcasa na posadzce, szum sań. Muzyka konkretna stanowiła jego młodzieńczą fascynację, w latach młodości Staszka to ona była obliczem muzycznej awangardy. Operował nią genialnie, bo ten gatunek idealnie odnajduje się w teatrze właśnie, w formach krótkich, a nie rozciąganych do nieprzytomności w czasie. Bardzo cenił współpracę z akustykiem Mariuszem Maszewskim z Teatru Narodowego. Współpracował z gronem cenionych muzyków, tworzył bardzo dobre i przyjazne warunki pracy pozbawione jakichkolwiek oznak toksycznej presji, a jednak wymagające od wykonawców najwyższej cierpliwości i ostatecznej precyzji. W jego wnętrzu aktywna była twórcza szrama, wieczna pusta partytura domagająca się swoich nut, aby mógł znosić zupełnie czcze międzyludzkie konflikty. Poza tym, jak już wspominałam, Stanisław Radwan był rycerzem i po prostu żadna małostkowość w relacjach go nie zajmowała.
Ostatni raz widziałam Pana Staszka rok temu we wrześniu. Odwiedziłam go w domu z mężem i córkami. Na stole leżały maliny i moja młodsza córka ponakładała je sobie na opuszki palców. Nigdy nie zapomnę rozpromienionego Staszka, który od razu zobaczył w tym geście kwintesencję dzieciństwa, naprawdę bardzo go to rozbawiło i podekscytowało. W gruncie rzeczy żywotność sprowadza się do umiejętności odkrycia nowego systemu jedzenia malin. On to rozumiał, bo był z gruntu młody, otwarty i wrażliwy na dziecinną radość świata, która przekłada rzeczy zwykłe na niekonwencjonalną propozycję.
Na jakiś czas przed tą wizytą wysłałam mu swą niewielką książkę Teatr i morze. Zamieściłam w niej dedykację: „Panu Staszkowi, najwspanialszemu z żeglarzy”.
W sierpniu tego roku, chyba w okresie znacznego pogorszenia jego zdrowia, o którym nie wiedziałam, był dzień, kiedy bardzo dużo o nim myślałam. Byłam akurat w Sienie, trwały przygotowania do Palio, które by go zachwyciły. Coroczny teatr w mieście, które uznałam za renesansowy Amsterdam południa, żywioł ludzki i miejski, poruszone opłotki, łączące autochtonicznych sieneńczyków korzenie, które powodują, że turysta czuje się przy nich jak idiotyczny kundel obserwator, utrwalona, wywodząca się jeszcze ze średniowiecza formuła wydarzenia. Ciągnące się wzdłuż ulic stoły czekające na miejską biesiadę. Jednak nie czułam się kundlem. Wszystko wołało we mnie, że ja to już znam i że to przeżyłam, że Radwan już to napisał i że to się wydarzyło, więc że przyjeżdżam z tym samym genem. Radwan należy do tego genealogicznego drzewa, bo raz, że jest rycerzem, dwa, że jest całe życie po prostu reprezentantem jednego z sieneńskich bractw. Wszystko widziałam oczami Radwana, chciałam mu to nagrywać, relacjonować, przekazać. Wielkie poruszenie miasta, próby bębnów, zwarte marsze w szybkim rytmie i ścisłym szyku, pieśni, trąbki w bramach i zaułkach, proporce, powidok korytarza muzycznej szkoły – jakby parada rozbita na strzępy, fragmentaryczna i rozproszona. Kolejne grupy bractw maszerowały z bez mała agresywną energią, wykonując przyśpiewki, skandując je czystymi męskimi głosami. Kupiłam chustę bractwa Istrice i myślałam, że muszę ją zawieźć Radwanowi, bo czy tego chce czy nie, reprezentuje tu ze mną to właśnie bractwo.
Radwan Rycerz. Radwan Winnetou. Radwan Żeglarz. Radwan Jeżozwierz.