„Czas na mnie” w reż. Jana Szurmieja w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Kamil Bujny w Teatrze dla Wszystkich.
Siedemnasty grudnia dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku będzie dla wielu Wrocławian datą godną zapamiętania: z Parku Południowego zniknęła niezbyt udana, postawiona kilka dni wcześniej, ławka-pomnik (czy też, według bardziej krytycznych, ławka-nagrobek) poświęcona Tadeuszowi Różewiczowi. Tego samego dnia w Teatrze Polskim wystawiono „Czas na mnie”, poetycko-muzyczne widowisko w reżyserii Jana Szurmieja. Nie zestawiam ze sobą obu tych wydarzeń pod względem jakościowym, lecz chcę zwrócić uwagę na wspólne dla dwu inicjatyw podejście organizatorów – założenie, w myśl którego najlepszym sposobem na mówienie o zasłużonych osobach jest patos i pomnikowość.
Gdy w jednym z miejskich parków być może demontowano jeszcze nieszczęsną – doszczętnie skrytykowaną przez ludzi kultury – ławkę, na największej scenie Teatru Polskiego przygotowywano się do premiery. Jak na premierę przystało, w dodatku taką, która zamyka obchody Roku Różewicza, zaproszono nie tylko fotografa i wielu różnych gości, lecz także wyciągnięto i rozłożono czerwony dywan. Słowem: nie lada wydarzenie! Nie ma co się dziwić: jubileusz setnych urodzin poety obchodzony był we Wrocławiu dość hucznie, a w programach niemal wszystkich instytucji kultury pojawiło się wiele pozycji przygotowanych specjalnie na tę okazję. Tylko w Teatrze Polskim wystawiono aż cztery przedstawienia – „Białe małżeństwo”, „Stara kobieta wysiaduje”, „Listy… i wszystkie lądy i wszystkie morza świata” i „Czas na mnie”. Ostatnie z nich, wyreżyserowane przez Jana Szurmieja, miało wieńczyć wyjątkową rocznicę, ukazując „życie poety od narodzin aż po kres ostateczny” „zarówno poprzez songi, jak i wrażliwość twórczą autora, który pełni funkcję narratora opowieści”. I tak też w istocie jest: kluczowa w prezentacji okazuje się postać Różewicza (grana przez Dariusza Bereskiego), poety-mędrca, zmierzającego ku „kresowi ostatecznemu”. Przywołuje on poprzez własną poezję wydarzenia z przeszłości i przyszłości, będąc kimś, kto dzięki literaturze stoi ponad czasem – jego życie nie tyle było, ile jest; staje się ono czymś utrwalonym i wiecznym, a jego przebieg – od momentu narodzin przez doświadczenie drugiej wojny światowej po śmierć – można w dowolnej chwili odtworzyć. Kluczem dostępu okazuje się właśnie poezja, potraktowana przez Szurmieja w kategoriach horacjańskich. Wiersze Różewicza nie są tu nośnikami sensów czy konkretnymi obrazami, lecz stają się biletami dostępu do poznania samego poety i jego świata. Reżyser wykazuje bowiem znacznie większe ambicje niż mogłoby się z początku wydawać: próbuje nie tyle opowiadać o życiu autora „Kartoteki”, ile znaleźć sposób na uchwycenie nastrojów epoki i uczynienie ze swojego bohatera postaci ze wszech miar uniwersalnej. Dlatego też pomysł inscenizacyjny opiera się głównie na wykorzystywaniu poszczególnych wierszy jako przyczynków do wprowadzania bardziej ogólnych, zaprezentowanych w formie piosenek, opowieści (m.in. o śmierci, tęsknocie i doświadczeniu wojny).
Różewicz Szurmieja to postać pomnikowa: mędrzec, autorytet bez przerwy osądzający, co jest dobre, a co złe; we wrocławskim przedstawieniu nie zobaczymy Różewicza-człowieka, lecz wyłącznie Wielkiego Poetę, który stoi ponad czasem. Dołożono wiele starań, by nikt, nawet najmniej uważny i najbardziej rozkojarzony widz, tego nie przeoczył – cała sceniczna rzeczywistość zdaje się podporządkowana właśnie tej perspektywie. W tym celu wprowadzono do spektaklu wiele dość oczywistych, acz mocnych w wymowie, symboli – pojawia się Jezus Chrystus jako alegoria życia wiecznego (Różewicz z Jezusa na początku spektaklu „wychodzi” i do niego po śmierci wraca), wykorzystana została metaforyka drzewa i natury, rozszerzono znaczenie matki, a także zero-jedynkowo przywołano elementy greckiego imaginarium (choćby poprzez umieszczenie w prezentacji Atropos, bogini losu). Różewicz zostaje tu zwielokrotniony i przyrównany do kogoś, kto istnieje niemalże na prawach boskich. Poeta w przedstawieniu opowiada nie tylko o przeszłości (niejako nad nią panując; każdy zapisany i odczytany wiersz przywołuje zamierzchłe zdarzenia), lecz także o przyszłości. Oba te porządki ulegają zawieszeniu, a prawdziwe (biograficzne) doświadczenia mieszają się z tymi przedstawionymi w utworach. Trudno w wyreżyserowanym przez Szurmieja pokazie oddzielić postać z wierszy („ja” liryczne) od osoby ich autora, choć sam Różewicz podkreślał, że „między autorem i bohaterem jest taka różnica, jak między wołem i sztuką mięsa”. W recenzowanej prezentacji poeta staje się z miejsca osobą historyczną (w dodatku tożsamą z podmiotem wierszy), do tego stopnia ważną, że wpisaną – niczym powstanie listopadowe w dramacie Wyspiańskiego – w różne kulturowe i przestrzenne konteksty.
Wrocławska prezentacja zaciera granice między literacką kreacją a osobą artysty nie tyle w ramach konwencji, ile przekonania, że o autorze „Kartoteki” należy mówić wyłącznie w sposób podniosły i patetyczny. Podobnie została potraktowana jego twórczość. Poezja, zapisywana w tym przypadku „przez duże, z secesyjnym zawijasem P”, podporządkowana jest w przedstawieniu wyłącznie nierozwiązywalnym moralnym i egzystencjalnym problemom; nie służy opisywaniu życia, formułowaniu spostrzeżeń czy kreowaniu rzeczywistości, lecz wpisana jest w mylne – podtrzymywane przez szkołę – dziewiętnastowieczne wyobrażenia. Postać Różewicza, choć targana różnymi emocjami i uczuciami, prowadzona jest cały czas w ten sam sposób – Bereski interpretuje wiersze tak, jakby wygłaszał je (sic!) do wielkiej publiczności, stojąc na wysokim piedestale. Aktor wydaje się nie tyle przekonany co do prawdziwości czy trafności wypowiadanych słów, ile zobowiązany do ulegania ich wielkości (może dlatego niemal przez cały czas patrzy jak zainspirowany w górę?). Jego roli nie pomaga nagłośnienie – jest zbyt głośne, co tylko potęguje wrażenie niedorzecznej podniosłości.
Oglądając „Czas na mnie”, można odnieść wrażenie, że reżyser nie miał na Różewicza żadnego innego pomysłu niż opowiadanie o nim poprzez patos. Spektakl nie daje widzowi ani chwili wytchnienia, pozostaje od początku do końca pretensjonalnie wzniosły. O ile jeszcze przez pierwsze kilkadziesiąt minut nie jest to aż tak męczące (w dużej mierze przez dobrze zaaranżowane i zaśpiewane piosenki), o tyle po jakimś czasie zaczyna męczyć. Głównym motywem spektaklu jest szykowanie się Różewicza na śmierć – zarówno w kontekście twórczym, jak i życiowym; w natchnieniu opowiada on o upragnionym spotkaniu z matką, połączeniu się z Chrystusem i niechybnym pożegnaniu ze światem. W wierszu pojawiającym się nie tylko w przedstawieniu, lecz także w jego tytule, „Czas na mnie”, poeta pisze: „co ze sobą zabrać / na tamten brzeg / nic”. We wrocławskim pokazie jest zgoła inaczej: chwila śmierci staje się pretensjonalnym i przeładowanym symboliką momentem, w którym bohater Szurmieja nie tyle odchodzi, ile przekracza Rubikon, przechodzi do zupełnie niezwykłej strefy sacrum – zmierza w kierunku symbolicznego drzewa, znajdującego się przez całe przedstawienie na drugim planie, zostaje ucharakteryzowany na Chrystusa, spotyka się z dwiema matkami (biologiczną i naturą). W ostatniej scenie Atropos wychodzi na środek sceny i przecina podwieszoną do góry, nawijaną przez całe przedstawienie, nić. Po co? Żeby nikomu nie umknęło, że poeta umarł? Nic z tej rozbudowanej, a przy tym – bardzo powierzchownej, metaforyki nie wynika, poza niezbyt udanym maskowaniem braku pomysłu inscenizacyjnego na utwory Różewicza. Musicalowa formuła spektaklu miejscami wydaje się wątpliwa (na przykład podczas sceny z obozu zagłady), a potencjał dużego zespołu aktorsko-muzycznego zupełnie niewykorzystany.