„Znaczył kapitan” Szymona Jachimka w reż. Jakuba Kowalika na Scenie Supernova w Krakowie. Pisze Agata Tomasiewicz, członkini Komisji Artystycznej 29. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Przygotowania do rodzinnego obiadu rozgrywają się w rytmie nerwowego staccato. W pierwszych sekundach wydaje się, że wszystko przebiega płynnie, choć przecież nie tak powinna wyglądać niespieszna celebracja. Rozlega się niepokojąca muzyka. Członkowie familii zwijają się jak w ukropie. Porządkują przestrzeń, krzątają się prawie w panice. Pani domu drżącymi rękami rozkłada talerze. Do niewielkiego stołu dosztukowano dostawki – dwa stoliki znacznie różniące się wymiarami. Jeden z nich sprawia wrażenie nieomal dziecięcego mebelka, siedzące przy nim postaci garbią się, by podziubać nieco w zaserwowanej potrawie. Wyglądają, jakby stopniowo zapadały się w sobie. Może się wydawać, że szykuje się wielki rodzinny spęd – tymczasem do obiadu zasiada sześć osób. To dom nieprzystosowany do podjęcia takiej liczby gości. To nie wszystko. Krzesła spętane są grubymi żeglarskimi linami. Sznury pozornie wiążą je ze sobą, choć to iście prokrustowe siedziska.
„Co za gość. Całe życie go nie było. A teraz jak jest, to też go nie ma” – mówi w pewnym momencie syn jubilata, świętującego właśnie siedemdziesiąte urodziny. Tymczasem nestor siedzi przy stole pogrążony w katatonii. Uparcie wpatruje sięw odległą przestrzeń. Kochany dziadziuś, kochany tatuś, przekochany wielki nieobecny, z powodu którego nikt nigdy nie wpadł na pomysł, by na przestrzeni latzorganizować większy stół i w spokoju, bez histeriinacieszyć się spotkaniem.
Tytuł sztuki Szymona Jachimka luźno nawiązuje do tomu opowiadań marynistycznych autorstwa kapitana żeglugi Karola Olgierda Borchardta. Nie uświadczymy w niej jednak bohaterskich opowieści o ujarzmianiu szkwałów. Tryb dokonany – znaczył – wskazuje na zakończenie jakiegoś stanu, domknięcie etapu. I wyraz ostatecznej kapitulacji. Tytułowy bohater był szafarzem ludzkiego losu, nieschnącym źródłem anegdot, miłośnikiem trunków (bo przecież nie alkoholikiem), farbowanym moralistą, lwem salonowym (choć może należałoby powiedzieć: portowym), nieukrywającym ciągot do pięknych kobiet. Pełnym – specyficznie pojętego – szarmu, a na pewno szorstkiej męskiej witalności. Rządził niepodzielnie na morzu, rządził i rodziną, choć rządy te opierały się na wiecznej nieobecności. Każde odwiedziny nosiły znamiona święta. Przywoził dzieciakom kartony fanty, wciskał garść zamorskich opowieści, ewentualnie dawał im namiastkę walidacji. Choćby wtedy, kiedy spotkał się z córką i jej ówczesnym narzeczonym na lotnisku. Podchmielony kapitan zwodził potencjalnego zięcia, nazywając go przydupasem. A gdy zięć udowodnił, że ma jaja – czyli bezpardonowo odniósł się do jakości pożycia seksualnego i ocenił je dziewięć na dziesięć – nagle zyskał sympatię. Teść zaakceptował kandydata, dał asumpt do zawarcia męskiej sztamy. Córka tylko uśmiechała się z zażenowaniem, ignorując gęstniejącą maczystowską atmosferę. Cóż innego mogła zrobić – w jej życiu szło tylko o to, by tatuś był zadowolony.
Dlatego cała rodzina nosi żółte kalosze, chroniące ich przed wodami gwałtownie podmywającymi brzegi. Emerytowany kapitan milczy. Jego stupor ma wagę być może większą niż wcześniejsza postawa względem bliskich. W dalszym ciągu dzierży ster. Wszystkie rozmowy skoncentrowane są wokół jego samopoczucia. Członkowie rodziny próbują zagadać niezręczną ciszę, utopić niepokój w bezładnym small talku. Ówczesny narzeczony, czyli dzisiejszy zięć (Piotr Werewka), stąpa po niepewnym gruncie. Stara się być oazą spokoju, przyjmuje postawę dyplomaty, ale końcu wycofuje się rakiem. Podobnie jego żona, córka kapitana (Magdalena Smoławska), która wchodzi w rolę rozjemczyni, choć buzuje w niej narastający gniew. Inaczej zachowuje się syn (Bartosz Rułka), z pozoru zdystansowany, lecz coraz silniej pulsuje w nim żyłka buntu. Namawia siostrę, by zaserwować winoi upić ojca. W końcu alkohol jest wabiem, który może wyrwać rodziciela z letargu. To właśnie syn konsekwentnie próbuje wbić klin w zaistniałą sytuację i doprowadzić do potencjalnego oczyszczenia, choć odbytego za cenę poharatania i tak już kruszejącego wizerunku perfekcyjnej rodziny.
Katarzyna Gazdowska wciela się w rolę naiwnej, bo małoletniej wnuczki. Ze znudzeniem gmera w talerzu, marudzi nad dewolajem. Wolałaby być gdzie indziej, choć przecież kocha swojego osowiałego dziadziusia. W pewnym momencie, z właściwą dzieciom beztroską, chwyta linę przytroczoną do jednego z krzeseł i traktuje ją jak skakankę. Nieświadoma atrofii, jakiej doświadcza rodzina, próbuje zmienić symboliczną stypę w igraszkę. Z kolei Ewa Skolias jako żona jubilata z wysiłkiem maskuje bezradność. Swój fartuszek nosi niczym szkaplerz. Niby to się krząta, niby próbuje konserwować ład, ale trudno jej ukryć bezsilność. Rozprawia o torcie, który mógłby być bardziej słodki, o źle ustawionej komodzie, o pozornym emeryckim dolce far niente. O krzyżówkach, o programie w telewizji, o jakimś przepisie na dobrą zapiekankę. Nieudolnie stara się zaklajstrowaćpustkę.
Z początku w sztuce Jachimka opisywane rzeczywistości wydają się być zupełnie odrębne. Mamy zatem teraźniejszość, czyli katastrofalne przyjęcie urządzone z okazji okrągłych urodzin. Ów plan czasowy przeplata się ze scenami opiewającymi chlubną przeszłość lwa morskiego, który mimo ryzyka odpowiedział na sygnał mayday i uratował rozbitków. W trakcie lektury plany zaczynają się przenikać. Reżyserowi Jakubowi Kowalikowi udało się przełożyć tę konstrukcję na język scenicznego konkretu. W pierwszej części spektaklu poszczególne sceny są wyraźnie od siebie oddzielone. Retrospekcje zapowiada zalanie sceny niebieskim światłem. W tych momentach członkowie rodziny przywdziewają charakterystyczne nakrycia głowy i zmieniają się w załogę gotową na kolejny rozkaz. W toku akcji te granice ulegają zatarciu. Pogrążony w minorowym nastroju rodzinnyzlot nagle zmienia się w szaloną fetę. Postaci wybiegają na scenę w stożkowych czapeczkach. Trwa impreza, zupełnie jednak inna od tej przedstawianej dotychczas. Kapitan śmieje się, opowiada niewybredne żarty. Jest zalany w sztok. Gdy w domu zjawia się personel medyczny, wciąż ma siłę, by flirtować z sanitariuszkami. Z całkiem niezłym, jak na jego stan, skutkiem. W pewnym momencie trudno orzec – teraźniejszość to czy przeszłość, rzeczywistość czy fantazja?
To przemazywanie się scen ma istotne znaczenie. „Nietrudno być szlachetnym na lądzie” – głosi jeden z marynarzy w trakcie laudacji na cześć kapitana. Rodzi się pytanie, czy te brawurowe czyny naprawdę tak wyglądały, czy jednak zostały podkoloryzowane. Przytoczone słowa brzmią zresztą wybitnie ironicznie, zważywszy na to, że to ląd – a zatem sfera życia rodzinnego – jest miejscem, w którym bohater poniósł sromotną porażkę. („Marynarze, lwom podobni, gdy ich wita dom, tracą zwykłą swą zuchwałość, skąd ta zmiana, skąd”, jak głosi Kapitańskie tango). Tytułowa rola w ujęciu Piotra Piechy na pierwszy rzut oka oparta jest na wyraźnym dysonansie. Jako siedemdziesięciolatek, człowiek bez właściwości i znaczenia, oddaje się marazmowi. W retrospekcjach przedzierzga się zaś w buńczucznego gościa. Konsekwentnie realizuje patriarchalne wzorce. Agresywnie zagaduje Pingwina (Veronika Proniakina), który niby to słucha z grzecznym zainteresowaniem, choć przecież mowa ciała zdradza skrępowanie. Nietrudno zgadnąć, że pod postacią Pingwina kryje się kobieta poznana w trakcie żeglugi. Kapitan zaśmiewa zarówno swoje dokonania, jak i słabości, zmienia je we fraszkę. Podjął karkołomną akcję ratowania rozbitków, bo chciał zdążyć na transmisję meczu Polska-Korea. Bagatelizuje udar, kpi ze swojej choroby alkoholowej. Wszak woda jest dla królików, a łzy są sznapsem dla słabych.
Nie ma kapitana, jest zaskorupiona warstwa wokół człowieka. Przypomina bezkształtną figurkę, którą w finale przypadkowo rozbijają członkowie rodziny. Jest jednak pewna cecha charakterystyczna, która łączy i protagonistę już skrachowanego, i protagonistę w swojej glorii. Starzejący się mężczyzna przypomina dziecko. Nie bez przyczyny jego krewni zaczynają mówić o nim w trzeciej osobie, jakby był istotą pozbawioną świadomości. Ale i dorosły marynarz ma w sobie coś z rozochoconego chłopca ze zmierzwioną czupryną, którego oczy jaśnieją, gdy widzi na horyzoncie perspektywę przygody. Przygody właśnie – nie odpowiedzialności, nie etycznych dylematów, nie gotowości do wzięcia brzemienia na swoje barki.
Znaczył kapitan niezależnej krakowskiej Sceny Supernova jest też opowieścią o śmierci – wyczekiwanej nie tylko przez morskiego szychę, lecz również przez jego bliskich, choć wszyscy drepczą wokół tabu. Rezolutna Emilka życzy dziadkowi, by nigdy nie umarł. Jej szczere słowa wywołują konsternację dorosłych. Nikt się nie odważy przyznać, że śmierć despoty przecięłaby gordyjski węzeł zaciśnięty wokół rzeczy, sytuacji, gardeł. A może jest już za późno na ratunek, dawno przegapiono sygnał mayday.