EN

12.03.2024, 10:46 Wersja do druku

Rodeo

„Kotka na gorącym blaszanym dachu” Tennessee Williamsa w reż. Radka Stępnia w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Pisze Tomasz Domagała na stronie domagalasiekultury.pl.

fot. mat. teatru

Kotce na gorącym blaszanym dachu najtrudniej zagrać postać tytułową, zarówno z powodu konstrukcji tej sztuki, jak i narosłej wokół tej postaci legendy. Maggie, żona Bricka, młodszego syna bogatego plantatora, nazywanego tu pieszczotliwie Big Daddy’m, wydaje się być wszędzie na straconej pozycji. Wyszła za mężczyznę, który nie tylko jej nie kocha, ale wręcz się nią brzydzi, nie ma dzieci tak potrzebnych, żeby zaskarbić sobie względy teścia i zasłużyć na jego majątek, wreszcie ma wielkie powodzenie u mężczyzn, ale na ironię, nie u tego, którego kocha. Wszystko to razem niemiłosiernie splątane czyni jej pozycję w dramacie Williamsa wyjątkowo trudną, musi ona bowiem niczym jej tytułowe alter ego, wykazać się wyjątkowymi umiejętnościami, żeby nie spaść z życiowego konia, którego dzięki małżeństwu z Brickiem jakimś cudem udało jej się dosiąść. W finale postanawia zagrać va banque i zaciągnąć od losu kredyt, który przynajmniej na pierwszy rzut oka wydaje się niespłacalny. Nie takie jednak sztuki się kładło! Jej strategia może się udać, bo wszystkie karty zostały odkryte, gra się skończyła. Udało się też przy okazji zawrzeć niepisany pakt z mężem: dziecko w zamian za wolność i przestrzeń do destrukcji. Wbrew pozorom trwalszy niż większość miłosnych przysiąg i obietnic. Jaki będzie finał tego układu, nie wiadomo, Tennessee Williams kończy bowiem w tym miejscu swoją panoramę rodziny z amerykańskiego południa. Rola Maggie to zatem trudna partia, wymaga od aktorki przede wszystkim zbudowania niejednoznacznej, wielowymiarowej postaci (to jedno piętro), która od pierwszej sceny znajduje się w rodzinnym teatrze, zmuszona do grania określonych ról (piętro drugie).

Postać Maggie ma jeszcze jedną przeszkodę na drodze do oryginalnej aktorskiej ekspresji: legendarną kreację Elizabeth Taylor z filmu Richarda Brooksa, w którym partnerował jej Paul Newman. Jeśli już ktoś cokolwiek słyszał o tym dramacie, to raczej o jego filmowej wersji, ze szczególnym uwzględnieniem roli Taylor właśnie. I nie chodzi mi tu o podejście kolejnych aktorek do tej postaci, tzn. czy oglądały film z Taylor czy nie i czy się jakoś do jej Maggie odnosiły. Myślę bardziej o całkiem pokaźnej grupie widzów, którzy mają w swojej głowie konkretny jej obraz o powierzchowności i osobowości Elizabeth Taylor. Obraz, od którego czasem naprawdę trudno się uwolnić.

Opolska Maggie w brawurowej interpretacji Magdaleny Maścianicy zwraca uwagę od pierwszych chwil spektaklu. Jest w pełni świadoma swojej sytuacji, walczy jednak nie o życie (jak zazwyczaj w inscenizacjach tego dramatu), a o najlepszą jego wersję. Jest świadoma swej kobiecości, wrażenia, jakie wywiera na mężczyznach, zwłaszcza na Big Daddy’m (nazywanym tu za przekładem Jacka Poniedziałka – Tatulą), ale w rodzinnej grze nie idzie na skróty, walczy o pełną pulę, którą jest dla niej miłość i uwaga Bricka – jedynego mężczyzny, na jakim jej zależy. Maścianica jest w tej roli znakomita, jej Maggie od początku spektaklu nie ma już żadnych złudzeń. W pierwszych scenach jest zrezygnowana i w jakimś stopniu bierna; jeśli próbuje dotrzeć do Bricka, robi to raczej siłą rozpędu niż z przekonania. Jest ironiczna i nieco wycofana, ale gdy zostanie sprowokowana, potrafi się też odgryźć. Trwa w tym stanie aż do finału. Gdy tłumione ze strachu przed Tatulą emocje pozostałych członków rodziny znajdują ujście, Maggie dostrzega swoją szansę. Nieoczekiwanie wkracza do gry, wywracając rodzinny stolik, aczkolwiek wydaje się, że jej działanie to niezwykły przebłysk instynktu zachowawczego, który każe jej postawić wszystko na jedną kartę. Gdy alkoholowo-hazardowa mgła w jej głowie opadnie, Maggie postanawia pójść za ciosem, od razu przystępuje do ataku, wykorzystując chwilę słabości Bricka. Choć to ostatnia, najbardziej brawurowa próba utrzymania się na gorącym blaszanym dachu, szanse kotki stają się odwrotnie proporcjonalne do jej dezynwoltury. W tym szaleństwie jest metoda. Ta rola ma jeszcze jedną zaletę: Maścianica wychodzi na scenę i natychmiast zapominamy o wszystkich aktorkach, które grały tę postać. Jest tylko jej Maggie, tu i teraz. Walcząca i kombinująca. Stuprocentowo w tym dramacie (bardziej swoim niż rodzinnym) obecna.

Drugim objawieniem opolskiego spektaklu jest Tatulo w olśniewającej kreacji Bartosza Woźnego. W dramacie Williamsa to biedny chłopak z amerykańskiego południa, do którego uśmiechnęło się nieco zezowate, ale zawsze, szczęście. Został zatrudniony na farmie dwóch gejów (być może wcale nie ze względu na swoje umiejętności), którą po ich śmierci odziedziczył, przekształcając ją w jedno z najbogatszych gospodarstw w okolicy. Jego ordynarny sposób bycia (podkoloryzowany nieco przez tłumaczenie Jacka Poniedziałka) od początku wydaje się bardzo niejednoznaczny, może być częścią jego natury, czymś, co odziedziczył po rodzicach, a może wynikać z doświadczeń, które przyniosła mu praca na farmie i ceny, jaką przyszło mu zapłacić za przeskoczenie kilku szczebli na społecznej drabinie. Woźnemu wydaje się bliżej do tej pierwszej drogi. To w gruncie rzeczy prosty mężczyzna, który ciężko zapracował na swój sukces, wykorzystując szansę, jaką dostał od losu. Świadczy o tym jego „normalne” podejście do homoseksualizmu, jakie wyrobił sobie poprzez kontakt ze swoimi dobroczyńcami, jakiś rodzaj szacunku wobec nich i wdzięczności, że dali mu szansę. Gdzieś spod wielu słów, które padają na opolskiej scenie, wyłania się całkiem wyraźny obraz Tatuli z przeszłości: to prosty, trochę zbyt impulsywny młody chłopak, którego połączyła z pracodawcami autentyczna miłość do ziemi i kult ciężkiej pracy. Jego szorstka hardość, okraszona prostactwem, to raczej strategia obrony przed światem, w którym przyszło mu funkcjonować niż przyrodzona cecha. Parobek dwóch gejów musiał spotykać się na co dzień co najmniej z drwinami. Pięknie to Woźny pokazuje w rozmowie z synem, kiedy pojawia się temat jego relacji ze Skiperem. Gdy pojawia się ważny, fundamentalny temat – jego wulgarność i prostactwo nagle znika. Podchodzi do sprawy mądrze i rzeczowo, z empatią wobec syna i zrozumieniem praw świata, wykraczającym daleko poza ferowanie czarno-białych wyroków i wystawianie prostych recept. Jednej rzeczy nie umie, podobnie zresztą jak Maggie: dotrzeć do cierpiącej osoby, którą kocha. Miłość ta z kolei okazuje się ich piętą achillesową, bo to ona dekomponuje cały ich świat, wprowadza pierwiastek destrukcji. Pomyślałem teraz, że Brick to bliski krewny Blanche du Bois z Tramwaju zwanego pożądaniem: osoba, która poprzez wszystko to, co przeżyła i fakt, że sobie z tym całkowicie nie radzi, infekuje swoim bólem i cierpieniem każdego, kto jest z nią emocjonalnie związany. Myślę zresztą, że tę lekcję odebrał w finale Gooper, którego strategia przejęcia majątku Tatuli opracowana wspólnie z żoną totalnie spaliła na panewce. Każe się zamknąć swojej żonie, bierze butelkę whisky i siada pokornie obok swojego brata, rozumiejąc, że on tu jest kluczem do osiągnięcia sukcesu. Rozumie już, że to nie Tatulo czy Maggie trzymają na smyczy Bricka, ale odwrotnie.

Aktorstwo tego spektaklu jest generalnie na znakomitym poziomie: wspaniała Judyta Paradzińska w roli Matki, Jakub Klimaszewski jako Brick, Karol Kossakowski (Gooper) czy Karolina Kuklińska (Mae) to przecież filary opolskiego zespołu, czego dowodem jest to wspaniałe przedstawienie. Od kilku lat nie miałem okazji pisać o dziele, w którym mistrzostwo reżyserii polega nie na stworzeniu wielopoziomowej interpretacji tekstu czy realizacji jakiegoś niezwykłego pomysłu, a na chirurgicznie precyzyjnym choć nieoczywistym poprowadzeniu aktorów. Opolska Kotka jest jednak świadectwem nie tylko tego, że Stępień reżyseruje aktorów prawdopodobnie najlepiej w swoim pokoleniu, ale przede wszystkim tego, że wspaniały teatr można robić w wersji minimum. Wystarczy dobry tekst, znakomici aktorzy i reżyser, który wie, co chce z nimi zrobić i jak ich do swoich rozwiązań przekonać, i arcydzieło gotowe. Nie boje się tego słowa, bo moja definicja arcydzieła w teatrze nieco odbiega od tej obiegowej. Arcydzieło teatru to po prostu spektakl, o którym nie da się zapomnieć przez długie miesiące, a może i lata. Czy zatem jest nim Kotka? Myślę, że tak, ale pewność zdobędę za jakiś czas… Na razie gorąco Wam ten spektakl polecam.

Tytuł oryginalny

Rodeo – „Kotka na gorącym blaszanym dachu” Tennessee Williamsa w reż. Radka Stępnia w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu (V Maraton Teatralny)

Źródło:

domagalasiekultury.pl
Link do źródła

Autor:

Tomasz Domagała

Data publikacji oryginału:

09.03.2024