„Sen nocy letniej” Williama Szekspira w reż. Michała Zadary w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Przemysław Skrzydelski w Teatrze dla Wszystkich.
U Michała Zadary pewne rzeczy są niezmienne. A najzabawniejsze są jego teoretyczne wywody o własnym dziele.
Nie obejdzie się bez cytatu. „W »Śnie nocy letniej« wszystko jest przetworzeniem tematu wyobraźni i miłości. Podobnie jak w muzyce bywają kompozycje, w których temat ujawnia się tylko przez kolejne wariacje, tak i tu każda z płaszczyzn uwydatnia temat współgry wyobraźni, i stwarzania czegoś z niczego”. Tak rzekł Zadara w wywiadzie zamieszczonym w programie do spektaklu, a ja prawie dałem się nabrać, że reżyser posiadł mądrość Petera Brooka. Skala tezy zniewala. Jeszcze to zdanie, również od Zadary: „Staram się kotwiczyć dzieło, nad którym pracuję, w jakiejś bezsprzecznej prawdzie”.
Do tej pory modny reżyser przebywał w bezpiecznej odległości od bezsprzecznej prawdy. Ale przecież w teatrze jest już całkiem dobrze, gdy widzimy nawet odrobinę prawdy.
„Sen…” ze stołecznej Komedii jest przedstawieniem tylko ciut spójniejszym niż „Zemsta” zrealizowana przez Zadarę w tym samym miejscu rok temu. Wówczas oglądaliśmy coś w rodzaju quasi-mafijnych porachunków z domieszką tematu klasowych podziałów, choć w związku z powyższym trudno ustalić, skąd się wzięła scenografia, która przetwarzała obraz z melancholijnych „Nocnych marków” Edwarda Hoppera. W „Śnie…” Robert Rumas przynajmniej intryguje pomysłem na przestrzeń, jeszcze zanim akcja na dobre się rozkręci. Wokół białe kotary, pośrodku ustawione na planie trójkąta trzy białe sofy, w prospekcie lśniący księżyc. Więcej nie trzeba, by Szekspir przemówił „stwarzaniem czegoś z niczego”, a to dla Zadary kierunkowskaz.
Jednak później wygląda to inaczej. To nie jest Szekspir do przemyślenia, i nie sposób zgadnąć, o czym Zadara chce nam dziś „Snem…” opowiedzieć. Niechby obronił jedno hasło, slogan, choćby i naiwną frazę o miłości. Tylko tyle, to zawsze coś. A tak siedmioro aktorów w dwudziestu trzech rolach zapędza się, by za wszelką cenę być śmiesznym, więc grają farsę. Zatem już wiemy, skąd to wchodzenie do sof i z nich wychodzenie (przoduje w tym Michał Czernecki, jako Puk najciekawiej obsadzony) i dość grubo ciosane żarty, łącznie z wpadaniem na ukrytą za zasłonami framugę. I w tym wszystkim ten pęd, by zdążyć zmienić kostium, co staje się nie do zniesienia w finałowym pokazie teatrzyku rzemieślników, odegranym z wdziękiem szkolnej akademii. Jeśli Zadara uparcie namawia widzów, by na spektaklach spali, to warto tak zrobić już po pierwszej części.
Jedna rada od serca dla Barbary Wysockiej. Warto po tylu latach skończyć z tym sztucznym skandowaniem sylab, bo czy to Lilla Weneda, Marek Antoniusz, Podstolina, Hipolita, czy Tytania – zawsze wychodzi na to samo.
Swoją drogą wciąż nie wiem, jak to jest z tą „bezsprzeczną prawdą”. Człowiek widząc albo słysząc prawdę, łatwo nie zaśnie.