EN

13.05.2024, 10:15 Wersja do druku

Red. Danuta Piekarska i jej Teatr Lubuski w Zielonej Górze

Dziękujemy, Pani Danuto, za wieloletnią troskę o Lubuski Teatr, za wielką teatralną robotę, która pod Pani piórem zaprzeczyła twierdzeniu, że spektakl teatralny, pamięć teatru to rzeczy ulotne – bo spisane zostały sercem.

fot. archiwum prywatne

Przypomnienie spektaklu „Piękne dziecko” z roku 1994 opartego na opowiadaniu Trumana Capote o tym samym tytule, którego bohaterką była Marylin Monroe, to kolejna odsłona kronikarskiego cyklu Lubuskiego Teatru na stronie facebooka zatytułowanego „Petarda archiwizacyjna”. Autorem cyklu jest dr Piotr Prusinowski – sekretarz literacki Teatru. Zielonogórzanin z urodzenia – mimo młodego wieku – doskonale porusza się po obszarze siedemdziesięcioletniego dorobku Lubuskiego Teatru, wykazując się przy tym niezwykłą skrupulatnością i dogłębną znajomością dziejów zielonogórskiej sceny. „Piękne dziecko” to dwuosobowa adaptacja dokonana przez Waldemara Matuszewskiego i przez niego wyreżyserowana w scenografii Ewy Strebejko. Dwuosobowy spektakl (aktorzy: jako Marylin Monroe – Teresa Suchodolska, Truman Capote – Henryk Jóźwiak) należał do nurtu "pobocznego" repertuaru teatru, zrealizowany na Scenie Studyjnej (otwartej w kameralnej - choć kuszącej swoją ciekawą architekturą, z wnękami i filarem - ówczesnej sali prób), której nadano później imię Haliny Lubicz (1906-1991) i potocznie nazywano "Lubiczówką". Pod ręką Ewy Strebejko i kierownika technicznego teatru (Helena Bondyra) sala prób przeobraziła się w sprzyjającą filmowej opowieści przestrzeń nazwaną Sceną Studyjną. Scena, jak i sam spektakl, klimatem i skalą nawiązywały do pustej przestrzeń sali baletowej warszawskiej PWST, w której mistrz i nauczyciel reżysera Tadeusz Łomnicki prowadził zajęcia aktorskie i tworzył ze studentami spektakle według własnej metody nazwanej Teatrem Na Pustej Podłodze. Ten bardzo kameralny spektakl przetrwał w teatralnej pamięci dzięki obszernemu recenzenckiemu zapisowi dziennikarki „Gazety Lubuskiej” Danuty Piekarskiej (1950-2007). Lubuski Teatr zawdzięcza pani Danucie bardzo wiele – pisała o nim przez ponad ćwierć wieku.

Dziennikarka, urodzona w Zielonej Górze, ukończyła filologię polską na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu. Całe swoje życie zawodowe związana była z redakcją "Gazety Lubuskiej". Przez kilka lat pracowała w redakcji gorzowskiej, później w Zielonej Górze. Od roku 1981 do swojej śmierci 14 kwietnia 2007 roku skrupulatnie odnotowywała wszystkie wydarzenia teatralne na lubuskiej scenie. Zanim napisze o „Pięknym dziecku”, recenzuje spektakle powstające za poprzednich dyrekcji: Krystyny Meissner (1980 – 1983), Hilarego Kurpanika (1983 – 1985), Krzysztofa Rotnickiego(1985 – 1989) i Janusza Kozłowskiego(1990 – 1991).

Autor „Petardy” przytacza obszerny fragment recenzji scenicznej opowieści o amerykańskiej gwieździe filmowej: Bajka o Kopciuszku – grana zresztą akurat w zielonogórskim teatrze – wzrusza kolejne pokolenia widzów z wciąż tą samą mocą. Bywa, że bajka spełnia się w życiu. We współczesnej scenerii wygląda to np. tak: biedna, poniewierana przez wszystkich i opuszczona sierotka zostaje wielką filmową gwiazdą – najwspanialszą królewną. Któregoś pięknego wiosennego dnia królewna – zamiast żyć długo i szczęśliwie – popełnia samobójstwo. Marilyn Monroe miałaby dziś 68 lat. Ma – i mieć będzie zawsze – trzydzieści parę. Nie chciała, czy też nie potrafiła być królewną, którą wszyscy chcieli w niej widzieć? Truman Capote napisał książkę pt. „Muzyka dla kameleonów”, przedstawiając w niej różne epizody z własnego życia i portretując osoby mu znane. Cztery lata temu „Dialog” opublikował jeden z rozdziałów tej książki pt. „Piękne dziecko”, który opowiada o spotkaniu Trumana Capote z Marilyn Monroe, jakie miało miejsce w kwietniu 1955 roku. […] Prawdy o motylu można szukać pod mikroskopem, zapominając o najważniejszym motylim atrybucie, którym jest ulotność. Czy nie podobnie jest z prawdą o człowieku, umykającą spod kalekich słów? W „Pięknym dziecku” nie ma akcji w tradycyjnym rozumieniu tego pojęcia. Prawda o tytułowej bohaterce tkwi w okruchach: przemilczeń, półgestów, niedopowiedzeń, w potokach słów mało ważnych lub w gorączkowej reakcji na drobne zdarzenie. Myślę, że Waldemar Matuszewski sięgnął po „Piękne dziecko”, dostrzegłszy w nim rolę dla Teresy Suchodolskiej (tu punkt – dla dyrektora teatru). Rolę niesłychanie trudną, bo stawiającą przed aktorką dodatkowe, związane z mitem Marilyn Monroe, wyzwania. W sensie fizycznym nie jest w stanie im sprostać żadna aktorka, choćby o warunkach sobowtóra M.M., bo i ten w zestawieniu ze zmitologizowanym pierwowzorem skazany będzie na grzech wtórności. Myślę, że zarówno reżyser, jak i aktorka byli świadomi tych ograniczeń. Stąd umowne zaznaczenie kostiumem (blond włosy, ciemne okulary, charakterystyczny fason sukienki) postaci, która będzie tyleż Marilyn Monroe, co Kopciuszkiem z bajki dla dorosłych, obdarowanym przez los ponad jego siły. Marilyn Teresy Suchodolskiej nie jest może jeszcze rolą w pełni dojrzałą, aktorka zmierza jednak ku niej dobrym tropem, osiągając momentami cel – zdawałoby się – nieosiągalny: migotliwość postaci. Jej Marilyn jest naiwna, roztrzepana, głupia, zabawna, gadatliwa, milcząca, zalotna i odpychająca: wewnętrznie rozwibrowana, nieustannie pracuje, by ukryć niepokój człowieka, który niczego – od urody, przez strój po miejsce w życiu – nie jest pewien. […]

Recenzja pochodzi z roku 1994, red. Danuta Piekarska pisała o Lubuskim jeszcze przez 13 lat, ale potem nie znalazł się nikt, kto potrafiłby ją zastąpić. Publiczność Zielonej Góry do dziś odczuwa brak tekstów autorstwa red. Danuty Piekarskiej, która przez lata w sobie właściwy sposób dokumentowała życie teatralne miasta. Po śmierci dziennikarki na stronie e-teatr napisano: Kochała teatr i przez wiele lat w "Gazecie Lubuskiej" pisała recenzje teatralne. Niepokorne, subiektywne, rzetelne. Przez cały pięcioletni okres mojego dyrektorowania w Teatrze Lubuskim (1991-1996) popremierowe opinie red. Danuty Piekarskiej były wyczekiwane, ważne, najważniejsze. Kiedy jej młodzieńcza niepozorna postać - szczupła, krótko ostrzyżona, w okularach, wyglądająca raczej na studentkę polonistyki, niż na poważną dziennikarkę - pojawiała się na premierze był to zawsze dla nas dodatkowy impuls, żeby było jak najlepiej… Na początku swojej dyrektorskiej działalności w Zielonej Górze, szczególnie w wypadku recenzji bardziej krytycznych, nie rozumiałem, jak bardzo dziennikarce – tutaj przecież urodzonej i zżytej z tym miastem – ten teatr leży na sercu. Po przeczytaniu takiej recenzji – nowo upieczony dyrektor, bez jakiegokolwiek doświadczenia na tej funkcji, sam już zakochany w tym teatrze i jego zespole – potrafiłem, nie bacząc na „dzień święty”, ani na porę dnia i nocy, telefonować do recenzentki na jej domowy numer telefonu i awanturować się o zbyt krytyczne (moim zdaniem) momenty jej teatralnej relacji. Pani Danuta przyjmowała te rozemocjonowane telefony w milczeniu, a po latach, już po moim okresie dyrekcyjnym, kiedy zaprzyjaźniliśmy się, wspominała je z serdecznym uśmiechem (a ja czerwieniłem się ze wstydu za te moje obcesowe telefoniczne interwencje…). To prawda, co napisano na stronie e-teatr: była niepokorna, subiektywna, rzetelna. Trzymała dystans wobec aktorów i dyrekcji, od bankietów teatralnych stroniła. Jedynie wyczuwało się, że jej fascynacja teatrem szła dalej, niż tego wymagała recenzencka robota. Napisane w nekrologu słowa „kochała teatr” wcale nie były przesadne. Odczułem to i zrozumiałem w momencie naszego „pojednania” - przy okazji plenerowego spektaklu „Antygony”. Miało to miejsce 19 września 1995 roku, czyli już po czterech latach znajomości, podczas zielonogórskiego Winobrania, kiedy w mieście trwał tradycyjny karnawał a dyrekcja Teatru odważnie zaoferowała – w ramach III Winobraniowych Spotkań Teatralnych - wieczorny plenerowy spektakl „Antygony” w parku Tysiąclecia, z dala od deptakowego gwaru, głośnej muzyki i rozbawionego tłumu oraz petard wybuchających nagle pod nogami przechodniów. Ten park założono w miejscu dawnej niemieckiej nekropolii, a spektakl grany był w pozostałościach kolumnady grobowca rodziny Beucheletów. Widownia (o dziwo!) dopisała bardzo licznie i odbierała grę zielonogórskich aktorów (Tatiana Kołodziejska jako Antygona, Jerzy Glapa – Kreon, Hajmon – Janusz Młyński i in.), mimo dobiegających z oddali odgłosów miejskiego karnawału, w pełnym skupieniu. (Tragedię Sofoklesa graliśmy w tłumaczeniu Stanisława Hebanowskiego – niegdysiejszego kierownika literackiego lubuskiej sceny).

Sprowokowana całym tym nieco ekstrawaganckim pomysłem red. Danuta Piekarska wybrała się na spektakl raczej z obowiązku i bez entuzjazmu – był to już 103. z kolei spektakl zgranej, jak się wydawało, zielonogórskiej „Antygony”. Oto relacja z tego wieczoru, który dziennikarka zamieściła w „Gazecie Lubuskiej” – pod wiele mówiącym tytułem „Antygona była trzeźwa.”: Pomysł wystawienia „Antygony” w czasie Winobrania – nie w teatrze, ani nawet w ruinach na jego zapleczu, lecz w pijanym mieście; gorzej, bo w parku, który się nie cieszy dobrą sławą; wieczorem, kiedy spokojny obywatel bywa tam jedynie na spacerze z dużym psem - wydawał się co najmniej ryzykowny. Poszłam do parku Tysiąclecia bez przekonania, że cokolwiek się tam zdarzy. Zdarzyło się wspaniałe, niepowtarzalne przedstawienie! Z ciemnych parkowych alejek ściągały grupki młodych (trzeźwych) ludzi, którzy rozsiadając się na trawnikach lub stojąc, okrążali ciasno miejsce gry. Wyodrębnione z ciemności światłem reflektorów i pochodni, niczym nie przypominało zwykłej za dnia parkowej alejki. Atmosfera nocy oraz niezwykła sceneria parku i kolumn antycznego grobowca, niepokojący rytm bębnów, który rozlegał się wokół przed rozpoczęciem spektaklu, budował aurę magii. Utrzymaną do końca przedstawienia. Które – po dwóch latach od premiery nabiera mocy, jak stare dobre wino. (…)

Danuta Piekarska chwali aktorów: Tatianę Kołodziejską – jako Antygonę, Magdalenę Ostolską – Ismenę, Elżbietę Donimirską – Chór, Janusz Młyński – Hajmon, Wojciecha Romanowskiego – Terezjasz, ale ważna jest dla niej również kulturotwórcza siła spektaklu. Wtorkowego wieczoru aktorzy wychodzili spośród tłumu widzów, którzy u stóp kolumn antycznego grobowca sprawiali wrażenie mieszkańców Teb, przywołanych na świadków prawdy w procesie, który nigdy się nie zdarzył, a przecież ciągle trwa.(…) Ta „Antygona” będzie wydarzeniem III Winobraniowych Spotkań Teatralnych. Po spektaklu w ciemnej parkowej alejce skrzykiwała się grupa najmłodszych widzów: przyjechali autobusem ze Starych Drzewic pod Wschową. I może dzięki „Antygonie” nie zdążyli zobaczyć scen deptakowo-wieczornych? („Gazeta Lubuska”, 22 września 1995 r.)

Ale jeszcze w czasie trwania spektaklu dziennikarka, zachowująca zawsze – jako się rzekło – dystans wobec aktorów i dyrekcji, wyraźnie urzeczona niezwykłą oprawą wydarzenia, wypatrzyła mnie wśród widzów, podeszła z wyciągniętą dłonią i powiedziała z ogromnym ciepłem: „Gratuluję!”. To zdarzenie łamało protokół naszych dotychczasowych relacji, magia teatralnego wieczoru zadziałała na zdystansowaną zawsze wobec teatralnej społeczności „miejscową teatralną wyrocznię”, górę wzięło jej wrażliwe serce i miłość do teatru właśnie.

Danuta Piekarska pisząc o teatrze była sprawiedliwa w swoich sądach – potrafiła chłostać, gdy ludzie teatru na to zapracowali, ale i potrafiła się zachwycić dobrą teatralną robotą. Pani Danuta doskonale rozumiała, że budowanie Teatru to nie tylko spektakle, nie tylko scena. Z równym zainteresowaniem odnosiła się do wszystkich działań okołoteatralnych – jak premiery wyjazdowe, uruchamianie kolejnych scen i przestrzeni do grania, różnorodność repertuarową, powołanie do życia muzeum lalek, wieczory pamięci (o Stanisławie Hebanowskim, Tadeuszu Łomnickim), wszelkie wysiłki dla pozyskania kolejnego teatralnego pokolenia widzów. Wszystko to dostrzegała i odnotowywała, dodawała ducha. Dopiero po latach zrozumiałem, że dyskretnie współtworzyła ten teatr razem z nami! Głęboko wierzę, że znajdzie się jeszcze ktoś, kto podejmie się – mimo upływu lat - zestawienia i opracowania wszystkiego, co red. Danuta Piekarska napisała o Lubuskim Teatrze. Może to będzie właśnie zespół redakcyjny „Petardy archiwizacyjnej”?

Wyłoni się z tej pracy myśl mówiąca, że sercem piszący o teatrze dziennikarz współbuduje go razem z artystami i rzemieślnikami teatru, że powodują nim głęboka troska i miłość do sztuki teatru, które w sobie skrywa. Ktoś taki, jak red. Danuta Piekarska czuwała na bieżąco nad swoim teatrem, aby nie stała mu się żadna artystyczna krzywda i cierpliwie pracowała nad tym, aby powstał kolejny teatralny zapis (ot, taki chociażby, jak ten z „Pięknego dziecka”, nieco efemerycznego, studyjnego spektaklu sprzed 30 lat, czy z tamtej wieczornej „Antygony” i wielu innych teatralnych wydarzeń w Jej mieście) - dla tych, co przyjdą po nas… Dziękujemy, Pani Danuto, za wieloletnią troskę o Lubuski Teatr, za wielką teatralną robotę, która pod Pani piórem zaprzeczyła twierdzeniu, że spektakl teatralny, pamięć teatru to rzeczy ulotne – bo spisane zostały sercem.

PS Jest takie zdjęcie (ze zbiorów prywatnych), które redakcja „Gazety Lubuskiej” zamieściła obok informacji o śmierci dziennikarki. To zdjęcie pokazuje red. Danutę Piekarską, jakiej my w Teatrze nie mogliśmy znać – odkrywa Jej marzycielską, roześmianą duszę. Tak powinna być zapamiętana.

PPS Oto wpis red. Magdaleny Piekarskiej (wrocławska "Gazeta Wyborcza") na jej stronie FB z 13 V 2024 r.:

Jestem już w wieku, kiedy zdarza mi się słyszeć od niektórych reżyserów, że „wychowali się na moich recenzjach” i nie wiem wtedy, czy się łagodnie, po babcinemu uśmiechnąć, czy rozszlochać w odpowiedzi (że jak to? Że to już?). Na szczęście żyją jeszcze (i wciąż mają się nieźle) tacy, co wychowali się na recenzjach mojej mamy, która dla teatralnej Zielonej Góry była wyrocznią, a pisała tak, że większość z nas mogłaby jej buty czyścić. I nie ma w tym cienia przesady, dla niedowiarków fragmenty w linku i cała kopalnia na e-teatrze. W swoich osądach zawsze sprawiedliwa, z nikim się nie certoliła, do bólu uczciwa, kiedy trzeba potrafiła być bezlitosna, ale umiała też w uzasadnionych, choć trzeba przyznać, że rzadkich, sytuacjach rozpłynąć się w zachwytach.

Pisała w kuchni, popijając stygnącą kawę, paląc jednego papierosa za drugim (na początku były to Popularne, potem wyparte przez jedne z tych nowych i „zdrowszych” cieniasów). Mój pokój do kuchni przylegał, więc zasypiałam przy wtórze uderzeń w klawiaturę maszyny do pisania. Bywało, że rano tekst był cięty na kawałki i sklejany na nowo taśmą - bo po przebudzeniu zmiana kolejności akapitów dawała nową jakość. A potem szedł do druku i zazwyczaj nazajutrz rozpętywała się afera.

Nic dziwnego, że dyrektorzy Teatru Lubuskiego niespecjalnie za nią przepadali, co zasadniczo miała w nosie, nawet jeśli dąsy objawiały się telefonami o różnych porach dnia i nocy (czasy sprzed wynalezienia RODO, kiedy numer prywatny można było znaleźć w książce telefonicznej). Ale czasami znajomość stawała się mniej szorstka i o tym jest podlinkowany tekst, autorstwa Waldemara Matuszewskiego, który był dyrektorem Teatru Lubuskiego w latach 1991-1996. Polecam, ciesząc się, że ślad maminego pisania przetrwał.

Źródło:

Materiał nadesłany