"Ręce precz od Moniuszki!" - chciałoby się krzyczeć po obejrzeniu "Parii", zagranej w końcu czerwca przez Teatr Wielki jego imienia w poznańskiej Arenie. Byłoby to jednak niezupełnie uzasadnione, bo orkiestra grała dobrze, chór śpiewał jak należy, a soliści (skrywając zażenowanie odgrywanymi postaciami) prezentowali wokalistykę na wysokim poziomie. Zwłaszcza Monika Mych (Neala), Dominik Sutowicz (Idamor) i Mikołaj Zalasiński (Dżares) - pisze Sławomir Pietras w Angorze.
Reszta była kontynuacją reżyserskich skandali fundowanych nam już od kilku lat przez świadomą, konsekwentną i uporczywą działalność moich następców, wciąż kierujących tym umęczonym Teatrem. Pierwsze z brzegu przykłady to "Halka", "Napój miłosny", "Makbet", "Faust", "Śpiewacy norymberscy", "Parsifal", "Czarodziejski flet", "Carmen", no i teraz ta nieszczęsna "Paria". W drukowanym programie wypowiadają się na temat jej realizacji nie fachowcy czy autorytety, a zatrudnieni w Operze pracownicy różnych działów: statyści, chórzyści, fotograf, rekwizytor, była sekretarka, korepetytorka, kontrabasista, oboista i asystent dyrygenta. Miał to być zapewne listek figowy, legitymujący wyczyny Grahama Vicka, któremu powierzono zbezczeszczenie ostatniego dzieła ojca polskiej opery narodowej w Teatrze jego imienia. Reżyser ten specjalizuje się w odczytywaniu na nowo znanego repertuaru. Jego spektakle odbywają się w nietypowych miejscach, bez podziału na scen�