- U źródeł mojej opowieści jest bad boy, który uwalnia się niczym dżin z lampy Alladyna i wchodzi w ludzkie historie, by je psuć - mówił reżyser Michał Siegoczyński przed prapremierą spektaklu "Najpierw kochaj, potem strzelaj" w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Izabella Adamczewska: Jest pan Quentinem Tarantino teatru?
Michał Siegoczyński: Bywam też nazywany Woodym Allenem, który chętnie wykorzystywał gagi, a "Wojnę i pokój" przeczytał w 20 minut i zrobił jej parodię. Tarantino i Allen to moi mistrzowie, więc przyjmuję te łatki z satysfakcją, a jednocześnie z lekkim zawstydzeniem, powtarzając teatralną kwestię: "znaj proporcje, mocium panie".
Często słyszę, że powinienem robić filmy, ale to teatr jest moim żywiołem. Używam filmowych akcesoriów, wykorzystuję potencjał nagrywania na żywo i pokazywania tego na ekranie, stosuję filmowy montaż i muzykę, ale efekt jest zawsze bardzo teatralny. Magia teatru to kontakt aktora z widzem, szybka weryfikacja. W filmie nie patrzy się na kamerę, w moich spektaklach - tak, zbliżenie na twarz pozwala publiczności zobaczyć łzę w oku aktora. Tworzenie scenariusza filmowego przypomina matematyczne równanie, a to nie dla mnie. Mówi się co prawda, że Fellini improwizował na planie, ale to wybitny twórca, wychodzący poza film swoją opowieścią.