"Ludobójcy" wg scenariusza i w reż. Pranaya Pawlickiego w Teatrze Druga Strefa w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.
„Ludobójcy” Pranaya Pawlickiego to monodram faktu. Czerpie bezpośrednio inspiracje z rzeczywistości, odwołuje się do tego, co było i trwa. Nie jest jakąś fantazją, ale konieczną, mocną przestrogą. Potencjalni ludobójcy są wśród nas.
Aktor na samym początku zastrzega się, że ani jedno słowo, które za chwile będzie wypowiadać, nie pochodzi od niego, że to cytaty z dokumentów, relacji i publicystyki. Nie zamierza opowiadać fikcji, ale zbierać fakty, w których mamy się przeglądać jak w lustrze. Od nas zależy, kogo tam zobaczymy.
Monodram mógłby być opatrzony mottem z przemówienia Mariana Turskiego w Auschwitz: „Bądźcie wierni przykazaniu. Jedenaste przekazanie: nie bądź obojętny”. Idzie przecież o to, aby historia się nie powtórzyła. Aby nie wróciły czasy sprzyjające ludobójcom, gotowych na wszystko, aby okazać swoją pogardę innym. Wprawdzie Pawlicki nie uprawia prostej dydaktyki, nikogo nie poucza ani nie agituje do czynnej walki z antysemitami, rasistami, ksenofobami czy homofobami, ale wzywa do opamiętania, powołując się na mówiące same za siebie przykłady. Wystrzega się komentarzy, choć niekiedy nie może się od nich powstrzymać, choćby wtedy, kiedy przypomina antysemickie wypowiedzi i działania polskiego kleru przed drugą wojną światową czy zachwyty nad osiągnięciami polityki rasowej Hitlera.
Przede wszystkim jednak referuje fakty, powściągając emocje, jak niegdysiejszy prelegent Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, który przybywa do klubu na pogadankę. Przypomina bohatera opowiadania Tadeusza Różewicza „Moja córeczka”, który krążył po klubach z prelekcjami. Uśmiecha się do przybyłych gości, to jego słuchacze-widzowie, choć, jak się okaże, temat prelekcji, nie będzie miły. Ma ze sobą tablice poglądowe, fotografie, wycięte z tektury nagrobki muzułmanów, ofiar zbrodni w bośniackiej Srebrenicy, modele ludzkich czaszek, przypominające czaszki pomordowanych w Rwandzie Tutsi, tylko za to, że należeli do innego plemienia.
Swoją prelekcję prowadzi zatem niemal „na biało”, bez interpretacji, choć czasem słowa, które wypowiada, budzą zgrozę prelegenta. Zamiera więc, przeciąga pauzę – w teatrze to zawsze bardzo mocny znak emocji. Czasami prelegenta zwycięża aktor. Tak jest, kiedy nagle w opowieść o zwyczajowym wyszydzaniu Żydów w okresie przedświątecznym wplata sparodiowany głos dobrotliwej cioteczki, zachęcającej do łojenia figury Żyda. Albo kiedy wspomagany głośnikami śpiewa kościelną pieśń błagalną z okresu międzywojennego z antysemickimi zwrotkami zalecaną przez dobrych kapłanów. Albo kiedy za pomocą sugestywnie skonstruowanej kukły opowiada o straszliwych katuszach, jakie przechodziły kobiety Tutsi, zanim zostały zamordowane przez swych gwałcicieli.
Te aktorskie etiudy nie odstają od tonacji prelekcji, bo i miejsce jej prezentacji ma swoje znaczenie. To Scena w Piwnicy warszawskiego teatru Druga Strefa, długa na kilkanaście metrów podziemna kiszka, pod której ścianami z jednej strony rozstawiono 14 krzeseł, po drugiej – miejsce akcji ze wspomnianymi rekwizytami. w którego centrum znalazła się figura Matki Boskiej tonąca wśród świecących się odpustowych lampek. Pod samym sufitem rozwieszono sporo biało-czerwonych chorągiewek, wyraźny znak patriotycznej ceremonii.
Już samo miejsce akcji, jak wspomniałem, jest znaczące. Piwnica nasuwa rozmaite skojarzenia. A to ze składem rzeczy zapomnianych, rupieciarnią, gdzie utknęły graty niepotrzebne, których pozbyć się jednak bardzo trudno. A to z działaniem podziemnym, zakazanym. A to z jakąś potajemną zmową czy schadzką. A to z wypchnięciem poza oficjalny obieg. Wreszcie z miejscem wyjątkowym, gdzie praktykuje się wolność. Jakie by się nie pojawiały skojarzenia, to szczególne miejsce, w którym toczy się monodram nasyca go już samym swoim genius loci, przydaje mu wyjątkowego charakteru.
Na koniec swojej prelekcji Pawlicki rozwiesza pod sufitem, na całą długość piwnicznej kiszki, harmonijkę portretów polskich polityków, opatrzonych ich homofobicznymi bon-motami, które przeniknęły w ostatnich tygodniach do publicznej świadomości. Na podłodze zaś rozsnuwa papierowy dywan z wypisanymi nazwami regionów, miast i miasteczek, w których włodarze uchwalili, że są strefami wolnymi od LGBT. Kiedy wychodzimy ze spektaklu, siłą rzeczy musimy ten dywan podeptać. To też część monodramu – właściwie jego puenta.
Zanim jednak do niej dojdzie, aktor poprowadzi nas przez kilka wymownych świadectw nietolerancji i zbrodni. Na pierwszy rzut oka zestawienie holocaustu, zbrodni w Rwandzie i Srebrenicy ze współczesnymi prześladowaniami osób nieheteronormatywnych może razić niewspółmiernością. Ale to jednak pozór. Nie idzie tu przecież o ważenie przestępstw na szalach sprawiedliwości i jakiś ranking zbrodni, ale o trafne rozpoznanie wspólnego źródła narodzin zła.
Opowieść o ludobójcach rozpoczyna Pawlicki od Gniewczyna, wsi nieopodal Łańcuta. To w tej wsi w roku 1942 miejscowi strażacy z OSP przeprowadzili obławę na swoich żydowskich sąsiadów, torturowali ich i gwałcili, a potem wydali Niemcom. Trzymali ich przez trzy doby w domu żydowskiej rodziny Trynczerów, tuż obok kościoła. Oprawcy ich dręczyli – chodziło o wydobycie informacji, gdzie ukryli wartościowe rzeczy. Na koniec „gdy ofiary nie miały im już nic więcej do zaoferowania – jak pisze w swojej książce „Na posterunku” (2020) Jan Grabowski – strażacy zadzwonili do Jarosławia po żandarmów, którzy przyjechali i rozstrzelali schwytanych Żydów na oczach mieszkańców wioski”.
Zbrodnia ta była przez wiele lat zamilczana, jej sprawcy uniknęli kary, o ofiarach zapomniano. Dopiero pod koniec swego życia, po upływie 70 lat (!) od tragicznych wydarzeń w Gniewczynie opisał je Tadeusz Markiel, świadek zbrodni, wówczas 13-letni chłopiec (Tadeusz Markiel, Alina Skibińska, „Zagłada domu Trynczerów”, 2011). Jak silna musiała być presja środowiska, skoro przez tyle lat milczał.
Spektakl Pawlickiego nie wpisuje się jednak li tylko w nurt podający w wątpliwość mit „Polski niewinnej”, lansowany przez państwową politykę historyczną. Pawlicki opowiada o ludobójcach w szerszej perspektywie – stąd obecność w tym spektaklu relacji o zbrodniach w Srebrenicy i Rwandzie. Przypomina więc masakrę w Srebrenicy – największe masowe egzekucje w Europie po drugiej wojnie światowej wykonane na około ośmiu tysiącach muzułmańskich mężczyzn i chłopców przez paramilitarne oddziały Serbów bośniackich między 12. a 16. lipca 1995 roku. Przypomina o ludobójstwie w Rwandzie – masakrze osób pochodzenia Tutsi wywołanej przez ekstremistów Hutu, którzy zaledwie w ciągu około 100 dni, od kwietnia do lipca 1994, wymordowali ponad milion ludzi.
Na tę ludobójczą listę wpisuje Pawlicki rosyjskiego piosenkarza Zelimkhana Bakaeva, który przyjechał na ślub siostry w Czeczenii, został zatrzymany, a kilka godzin później już nie żył. Nie przeżył tortur. Incydent? Niestety, nie. Na liście pojawiają się też ofiary hejtu, prześladowani w Polsce geje, którzy nie wytrzymali niszczącej ich presji, m.in. Michał Koch, model pochodzący z Malborka, Dominik z Bieżunia, Kacper i inni. Pawlicki pokazuje widzom ich wizerunki. Jeszcze raz przywołuje błagalną pieśń kościelną, ale tym razem zwrotki antysemickie zastępuje w niej zwrotkami homofobicznymi.
Premiera „Ludobójców” odbyła się 30 lipca. Trudno sobie wyobrazić lepszy moment, zwłaszcza że Pawlicki dotrzymywał kroku toczącym się wydarzeniom, jak w teatrze faktu przystało. Skomentował nawet paroma słowami oświadczenie kardynała Nycza, który po pojawieniu się tęczowej flagi na figurze Chrystusa przed kościołem św. Krzyża w Warszawie biadał, iż to „spowodowało ból ludzi wierzących”.
Nie polemizuję, może spowodowało, ale nie znalazłem podobnego zatroskania kardynała zachowaniami manifestantów spod znaków narodowych w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Ani tym bardziej zaniepokojenia metropolity gorliwością policji w zapewnieniu komfortu przemarszu narodowców kosztem pokojowo protestujących przeciw temu skandalowi mieszkańców Warszawy.
I tak to się symbolicznie zdarzyło: oni z paradą, środkiem Warszawy, a my w piwnicy.