Z dyrygentką asystentką Opery Nova, Jagodą Brajewską-Wyrwińską, rozmawia Anita Nowak.
Na jakim etapie życia zdecydowała się pani zostać muzykiem?
Zauroczenie muzyką pojawiło się we mnie bardzo szybko. Choć nie wiem czy od razu myślałam o realizowaniu się na tym polu zawodowo, ale na pewno bardzo wczesne narodziło się we mnie pragnienie czytania nut. To musiało być, jeszcze przed zerówką, bo w zerówce rozpoczęłam już naukę gry na fortepianie - chciałam grać jak moja kuzynka. Dwanaście lat spędziłam w Ogólnokształcącej Szkole Muzycznej w Gdańsku. Najpierw grałam na fortepianie, a później na flecie poprzecznym. Natomiast, kiedy zaczęłam myśleć o dyrygenturze, nie potrafię powiedzieć. Ale pamiętam moją fascynację orkiestrą, z czasów, kiedy sama jeszcze nie grałam, a tylko słuchałam. Była ona dla mnie najbardziej przyciągającym „instrumentem”. Bardzo lubiłam być członkiem zespołów: śpiewać w chórze, grać w orkiestrze. Nie wiem czy marzenie o prowadzeniu orkiestry nie narodziło się we mnie właśnie na zajęciach w szkole. Jednak myśl o zostaniu dyrygentem była na początku bardzo nieśmiała i nie od razu zdawałam sobie z niej sprawę. Z czasem jednak przerodziła się w pragnienie i marzenie.
Do niedawna zawód czy funkcja dyrygenta postrzegana była jako domena mężczyzn. Jak pani sądzi, co było przyczyną tego, że to głównie panowie sięgali po batutę?
Kształt społeczeństwa. Jak zresztą w wielu innych zawodach. Zresztą dyrygentura nie przebiła się jeszcze wystarczająco przez męskie opory, żeby kobiety były w pełni akceptowane w tym zawodzie.
Nie wszyscy mężczyźni do tej pory pogodzili się już z możliwością utraty absolutnego panowania nad orkiestrą?
Niestety. Na szczęście sama nie doświadczam takich sytuacji codziennie, częściej słyszę o nich. I to nawet od dyrygentek światowej klasy, zwłaszcza starszego pokolenia, które owszem, mogły studiować dyrygenturę, ale profesor i tak nie dopuszczał ich do orkiestry, bo możliwość doskonalenia się z zespołem była zarezerwowana wyłącznie dla studentów płci męskiej. To, że ja mogę dziś pracować z orkiestrą zawdzięczam wysiłkom wielu pokoleń kobiet, które miały podobne marzenie, a które nie zawsze miały tyle szczęścia co ja, żeby móc je realizować. Mam w sobie dużą wdzięczność i szacunek dla nich.
Kiedy pojawiły się pierwsze dyrygentki na świecie?
Nie umiem powiedzieć. Myślę, że o pierwszych nie wiemy, a o nazwiskach wielu, może wybitnych dyrygentkach, nigdy nie usłyszymy. Historia generalnie pamięta za mało kobiet… Początkowo to kompozytorzy prowadzili orkiestry wykonujące ich utwory, ewentualnie koncertmistrzowie. Zawód dyrygenta narodził się stosunkowo późno. Dopiero w epoce romantyzmu w Niemczech pojawił się Hans von Bülow, który będąc kompozytorem i pianistą, zdecydował się nadać prowadzeniu orkiestry rangę oddzielnego zawodu, w którym postanowił się doskonalić, a potem szkolić i innych. Ale kobiety, nawet dobrze wykształcone w tym kierunku, długo jeszcze dyrygowały tylko chórami, a z czasem ewentualnie żeńskimi orkiestrami.
Czy wybierając kierunek studiów miała pani na uwadze jakiś kobiecy wzorzec kierownika orkiestry?
Na początku nie. Bo jak wspomniałam moje podejście do pomysłu zajęcia się dyrygenturą było początkowo bardzo nieśmiałe. Nie byłam w ogóle pewna czy się do tego nadaję. Postanowiłam spróbować. Miałam szczęście trafić do klasy wspaniałej profesor Elżbiety Wiesztordt-Sulecińskiej. Gdyby nie ona na pewno nie znajdowałbym się tu, gdzie jestem obecnie. Bo studiowanie w jej klasie dyrygentury to nie był tylko rozwój techniki dyrygenckiej, ale i ciekawy proces odkrywania siebie. To właśnie ona jest najważniejszą osobą na mojej zawodowej ścieżce. Wielkim wyróżnieniem dla mnie była możliwość zetknięcia się i pracowania na warsztatach dyrygenckich pod okiem Marin Alsop. Jest artystką niezwykle inspirującą. I nie tylko od strony dyrygenckiej, bo to oczywiste, ale i ze względu na to, co musiała pokonać, by stać się tym, kim jest dziś. Ona potrafi stwarzać młodym dyrygentkom komfortową atmosferę pracy, dawać okazję do rozwoju, w ramach wzajemnego wspierania się, wymiany doświadczeń a nie tylko chorego współzawodniczenia. Znana jest na świecie jako główna dyrygentka wiedeńskiej symfonicznej orkiestry radiowej, główna dyrygentka i kuratorka Ravinia Festival w Chicago. Od ubiegłego sezonu związana też z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach.
Czym zafascynował panią jako dyrygentkę teatr operowy?
Kończyłam kierunek, który nazywał się dyrygentura symfoniczno-operowa. I choć najpierw myślałam o sobie jako o dyrygencie symfoniku, zainteresował mnie też kierunek wokalno-instrumentalny, mimo że niekoniecznie jeszcze wówczas wizualizowałam sobie własną osobę w tym zawodzie, wątpiłam, że kariera w teatrze operowym może mi się udać. Ale wystarczyła jedna chwila.Kiedy pan dyrektor Maciej Figas mnie zatrudniał i pokazywał ten magiczny gmach, już wiedziałam, że trudno będzie mi się pożegnać z tego typu pracą. Teatr operowy wciąga. A mnie oczarował szczególnie skupioną w nim syntezą sztuk; wspieraniem muzyki słowem, obrazem czy odwrotnie.
A sama praca dyrygenta operowego bardzo się różni się od dyrygenta symfonika?
Różni się przede wszystkim ze względu na repertuar. Często w zespołach tych grają muzycy z innymi predyspozycjami. W filharmonii odbywają się cotygodniowe, albo nawet rzadsze koncerty, za każdym razem z innym repertuarem. Jest to więc praca „szybka”, która kończy się po pięciu próbach koncertem, który nawet jeśli wypadł najwspanialej, zazwyczaj potem na daną estradę nie powraca. Dyrygent przyjeżdża na tydzień pracy zwieńczony koncertem. W operach tworzy się dzieła, które wracają regularnie do repertuaru. Co tydzień gramy inny tytuł, trzeba ukierunkować wszelkie działania pod jego wykonanie. Przez wiele tygodni jednocześnie łączy się tę pracę z przygotowywaniem zespołu do wystawienia premiery. Artyści muszą uczyć się nowych tytułów i przyswajać interpretację muzyczną oraz działania sceniczne sugerowane przez reżysera czy choreografa. Tu nie ma monotonii. Cały czas panuje atmosfera twórcza. Dzieła, które przygotowujemy, mimo że oparte są na tych samych elementach pierwotnych, zdają się rozwijać, przy każdym wznowieniu wzbogaca je jakaś nowa wartość. A pracuje na to cały zespół, nie tylko ten widoczny na scenie. Dlatego praca w operze jest też zupełnie inaczej rozplanowana czasowo.
Faktem jest, że w operze praca jest ciekawsza, bardziej wszechstronna, ale dyrygent jest mniej widoczny, wszyscy patrzą na to, co się dzieje na scenie. Chyba, że jest to tego typu spektakl, jak ostatnia inscenizacja opery komicznej Pergolesiego La serva padrona, kiedy to zastała pani waz z orkiestrą usytuowana pod samym niemal stropem, a praca dyrygenta połączona została do pewnego stopnia z choreografią a nawet aktorstwem. Nigdy tego efektu nie zapomnę. Pani i orkiestra, to było dla mnie w tym spektaklu wszystko.
Rzeczywiście było to inne doświadczenie, bardzo dla mnie ciekawe i na pewno również go nie zapomnę. Ale w bardziej tradycyjnych inscenizacjach nie odczuwam żadnego dyskomfortu z tego powodu, że mnie za mało widać w czasie spektakli operowych. Najważniejszy jest kontakt z orkiestrą. Bez tego nie ma mowy o stworzeniu wartościowego dzieła. Dla mnie dyrygent, choć powierzone mu zadanie jest bardzo odpowiedzialne i dźwiga wiele w swoich rękach, jest przede wszystkim częścią zespołu. Bez orkiestry nie istnieje, a samo machanie batutą można kojarzyć co najwyżej z aerobikiem, w dodatku marnej jakości. Dyrygent w swej pracy potrzebuje przede wszystkim drugiego artysty. Bo nie byłoby żadnego pięknego sola na instrumencie, gdyby nie wrażliwość konkretnego muzyka.Po skończonym spektaklu nie wychodzę na scenę, aby „odebrać własne brawa”. Robię to w imieniu muzyków, bez których spektakl nie mógłby zaistnieć.
Od kilku lat jest pani etatowo związana z Operą Nova w Bydgoszczy. Niekiedy jako asystentka dyrygenta, innym razem jako samodzielny kierownik muzyczny. Które z dzieł, dawało pani najwięcej radości w czasie prób, przyniosło najwięcej satysfakcji na premierze?
Na pewno każda nowa premiera, w której mogłam brać udział jako asystentka, a dwa razy jako kierownik muzyczny, stanowi dla mnie duże przeżycie, bo zależy mi na tym, by to co przygotowujemy było dobrze odebrane, więc wszystkie są dla mnie ważne. Każde dzieło jest zupełnie inne i cieszy mnie to, że się zmieniają, co jakiś czas powracają i mogę się nimi od nowa cieszyć. Gdybyśmy grali jeden spektakl przez miesiąc, to obawiam się, że energia zespołu po jakimś czasie by opadła.
Bardzo wcześnie zaczęła pani odnosić sukcesy, jest pani laureatką wielu nagród…
Wielu to raczej nie. Brałam udział jedynie w trzech konkursach. Otrzymałam wyróżnienie na II Ogólnopolskim Konkursie Studentów Dyrygentury im. A. Kopycińskiego we Wrocławiu. Byłam wtedy jedyną kobietą w finale. Mój drugi sukces związany był z pracą; ze szkolną orkiestrą. Stworzyliśmy z uczniami dodatkowy zespół kameralny, z którym spotykaliśmy się poza zajęciami, często spontanicznie. Udało nam się w około trzy miesiące stworzyć zespół, który został doceniony II nagrodą na Ogólnopolskim Konkursie Orkiestr Smyczkowych w Bydgoszczy. Jednak największą nagrodą dla mnie jest możliwość pracy w zawodzie i zdobywanie kolejnych muzycznych doświadczeń.
Do zespołu Opery Nova trafiła pani od razu po studiach?
Nawet wcześniej, bo w sierpniu rozpoczęłam pracę w Bydgoszczy, ale broniłam się dopiero w grudniu, bo spektakl dyplomowy Carmen Bizeta robiłam wspólnie z drugą dyrygentką w Operze Wrocławskiej. Jego premierę zaplanowano dopiero na 10 października.
A czym się dokładnie różni praca dyrygenta od pracy asystenta?
Dyrygent jest tą osobą, od której zależy kształt muzyczny dzieła. Musi on stworzyć koncepcję całej interpretacji, natomiast asystent powinien przygotować zespół w taki sposób, żeby kierownik muzyczny miał komfortowe warunki do pracy oraz przyswoić sobie dobrze jego interpretację, aby móc go w razie potrzeby zastąpić. Dodatkowo w teatrze operowym często tę pracę musimy dzielić. Asystent pracuje na próbach reżyserskich, a w tym czasie dyrygent ćwiczy z orkiestrą, albo też orkiestrę dzieli się na sekcje i jedna sekcja powierzona jest asystentowi a z drugą sekcją pracuje kierownik muzyczny. Czasem, jeśli dyrygent nie może być obecny na spektaklu w teatrze, w którym przygotował przedstawienie, zastępuje go asystent.
Pani jako dyrygent ma na koncie dwie premiery wspomnianą już La serva padrona i Alicję w krainie czarów. A jest jakieś dzieło, nad którym bardzo chciałaby pani kiedyś pracować jako dyrygent?
Myślę, że jest takich wiele, choć z operowych dzieł pierwsza przychodzi mi na myśl Madama Butterfly Giacomo Pucciniego. Przez długi czas ta opera bardzo mnie poruszała. Choć tak naprawdę jestem ciekawa każdego nowego wyzwania. Gdyby parę lat temu zadano mi to pytanie, nie miałabym szansy wskazać baletu Alicja w Krainie Czarów Przemysława Zycha, bo zwyczajnie nie wiedziałam o jego istnieniu. Jednak kiedy usłyszałam pierwszy raz fragmenty nagrania pierwotnej wersji tego dzieła, od razu się nim zachwyciłam. Czekam z utęsknieniem na nowe wyzwania i mam nadzieję, że zostanę jeszcze kiedyś zaproszona do przygotowania jakiejś premiery lub ciekawego programu symfonicznego.
-Dziękuję za rozmowę.