EN

11.03.2024, 11:25 Wersja do druku

Prymitywny show

„Król Lear” Williama Shakespeare'a w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w „Naszym Dzienniku”.

fot. Marta Ankiersztejn/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Przerabianie wielkiej klasyki na współczesność – z wytraceniem tego, co w tych dziełach najistotniejsze, czyli ducha epoki, i tego wszystkiego, co się z tym wiąże, oraz autorskiego przesłania – i zamiana dramatu na chaos to niestety zmora dzisiejszego teatru. Zmora, która odbiera scenie artyzm. Kiedyś teatr należał do tzw. sztuki wysokiej, która nobilitowała nie tylko tych, którzy ją tworzyli i w niej grali, ale także publiczność siedzącą na widowni. Tworzyła się wówczas szczególna relacja, zwana interakcją między sceną a widownią. Słowo „katharsis” było nie tylko ściśle teoretycznym pojęciem z zakresu teatrologii, ale – można powiedzieć – wręcz materializowało się. Widzowie, podążając za postaciami scenicznymi, razem z nimi przeżywali ich losy. To się tak ładnie nazywa współodczuwaniem.

Mam w pamięci takie obrazy. Nie do zapomnienia. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić. Obecny upadek teatru jest chyba największym w dziejach tej sztuki. Trudno będzie się podnieść… Owszem, są piękne, szlachetne wyjątki funkcjonujące gdzieś na obrzeżach teatru instytucjonalnego, jak na przykład Teatr Nie Teraz, założony i prowadzony od ponad 40 lat przez Tomasza A. Żaka i niezmiennie realizujący swą szlachetną misję pod hasłem: „Konsekwentnie polski i konsekwentnie niepodległy”. Ale to nie oznacza, że ma wpływ na całościowy obraz życia teatralnego w Polsce, albowiem ogromna, przytłaczająca większość to teatry, których przedstawienia niewiele mają wspólnego z prawdziwą sztuką.

Tego typu refleksje wywołało u mnie przedstawienie „Króla Leara” na scenie Teatru Narodowego w Warszawie. A na dręczące mnie przez cały spektakl pytania: co skłoniło Jana Englerta, dyrektora tegoż teatru, do powierzenia reżyserii „Króla Leara” Grzegorzowi Wiśniewskiemu oraz wstawienia tej nędzy inscenizacyjnej do repertuaru narodowej sceny – nie znalazłam odpowiedzi. I nadal jej nie znajduję.

Inscenizacja Grzegorza Wiśniewskiego, bezsensownie uwspółcześniona, nie tylko zmienia wymowę tekstu oryginalnego, ale nierzadko stoi wręcz w sprzeczności z dramatem Szekspira. Poczynając zresztą już od wyboru autora przekładu, którym jest Stanisław Barańczak – jego tłumaczenie nierzadko daleko odbiega od wierności literze tekstu źródłowego. A silnie akcentowana współczesność języka Barańczaka powoduje, iż banalizuje się głębia problemu zawarta w dramacie Szekspira.

O roli Leara marzy pewnie każdy aktor, zwłaszcza kiedy jest już w wieku mocno dojrzałym. Zwykło się mówić, że to rola niejako podsumowująca dossier artystyczne aktora. Jan Englert już po raz drugi na tej samej scenie gra Króla Leara. Ponad ćwierć wieku temu w reżyserii Macieja Prusa i teraz w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. To dwa różne podejścia do tej samej roli. Wpływ na ową różnicę mają nie tylko diametralnie różne osobowości reżyserów, a więc i spojrzenie na tekst Szekspira oraz sposób interpretacji dzieła, lecz też i wiek aktora, dziś osiemdziesięcioletniego mężczyzny, co daje pewien dystans w budowaniu roli i pozwala na czerpanie z bogactwa doświadczeń artystycznych nabytych przez minione lata.

Jan Englert prowadzi swego bohatera, można powiedzieć, przez trzy etapy, w których dokonuje się swoista ewolucja tej postaci, co ma przełożenie na dokonującą się zmianę w jego osobowości, a tym samym na zmianę w postrzeganiu przezeń świata. Na początku jest pełnym pychy, egoistycznym i apodyktycznym monarchą, który abdykuje i przekazuje swoje królestwo córkom, w zamian za deklarację miłości dzieci do rodzica. Sprytne dwie starsze córki, Goneryla (Danuta Stenka w blond peruce à la Marilyn Monroe) i Regana (Ewa Konstancja Bułhak), prześcigają się w zapewnianiu ojca o swoim oddaniu. Kordelia zaś (Dominika Kluźniak) kocha ojca, ale milczy, bo dla niej liczą się czyny, a nie puste deklaracje, więc ojciec ją wydziedzicza i wypędza. I trudno się dziwić, wszak Kordelia u Wiśniewskiego, z długimi do pasa czerwonorudymi włosami i w minimarynarce, wygląda jak postać z tzw. marginesu czy marnego show.

Drugi etap to bezdomny Lear popadający w obłęd w sytuacji, gdy Goneryla i Regana, zagarnąwszy majątek, nie chcą ojca trzymać u siebie. I trzeci etap, bardzo ważny, który nazywam swego rodzaju ekspiacyjnym (u Szekspira), gdzie zrozpaczony Lear wnosi na rękach ciało martwej córki Kordelii, żałując za swój grzech niesłusznego ukarania dziecka, i gdzie jest już za późno na cofnięcie złych decyzji – to scena, która zazwyczaj wywołuje silne przeżycie na widowni, właśnie współodczuwanie z Learem jego tragedii.

Natomiast w przedstawieniu Grzegorza Wiśniewskiego wprawdzie jest Lear, jest martwa Kordelia… i jest całkowita obojętność. Nie ma znaczenia, czy ta scena jest w spektaklu, czy jej nie ma. Podobnie jak większość pozostałych scen, co jest wynikiem takiego właśnie na siłę uwspółcześnionego ustawienia przez reżysera postaci, łącznie z wręcz karykaturalnym wizerunkiem jak Hrabia Kent (Ireneusz Czop). Poza tym, co ma znaczyć nagi mężczyzna jako dubler Englerta-Leara? Przedstawienie przypominające horror klasy B, a nie wielką tragedię Szekspira, budzi pytanie o adresata spektaklu.

***

„Król Lear” Williama Szekspira, reż. Grzegorz Wiśniewski, scenog., kost. Mirosław Kaczmarek, muz. Aleksandra Gryka, Teatr Narodowy, Warszawa.

Tytuł oryginalny

Prymitywny show

Źródło:

„Nasz Dziennik” nr 58

Autor:

Temida Stankiewicz-Podhorecka

Data publikacji oryginału:

09.03.2024