Logo
Recenzje

Protest kielecki

9.09.2025, 10:35 Wersja do druku

„Protest kielecki. Do kogo należą Kielce?” w reż. Jakuba Skrzywanka w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Kamil Pycia na na blogu Teatralna Kicia.

fot. Wojciech Habdas/mat. teatru

Nadszedł ten moment i kolejny raz przyszło mi stanąć twarzą w twarz z nowym spektaklem Jakuba Skrzywanka. Nie tak dawno temu miałem okazję oglądać i recenzować „Zamach na Narodowy Stary Teatr”, który dość mocno mnie rozczarował i wywołał we mnie kawalkadę pretensji nie wiadomo do kogo za to, że od naprawdę długiego czasu nie miałem okazji zobaczyć satysfakcjonującego mnie spektaklu Skrzywanka – nie napiszę: młodego reżysera, bo jesteśmy w podobnym wieku, a ja już mam ochotę iść do krypty – i moje serce nadal rwie się do „Kaspara Hausera” z 2019 roku z Teatru Współczesnego w Szczecinie. Jednak spotkanie ze spektaklem „Protest kielecki. Do kogo należą Kielce?” było doświadczeniem pod wieloma względami odświeżającym, ale też mocno zaskakującym, bo – w przeciwieństwie do swoich ostatnich spektakli – reżyser ewidentnie trzymał się w ryzach i nie odpływał w dziwnych kierunkach.

Spektakl skonstruowano z trzech części, które tylko z pozoru nie są ze sobą w żaden sposób związane, bo już po chwili widz jest w stanie zgrabnie połączyć wątki i problemy wijące się pomiędzy tymi trzema aktami, czyli kwestie mieszkaniowe i przejmowania mienia, czy to w kontekście współczesnym, czy historycznym. Jest to kolejny spektakl-interwencja wychodzący spod ręki Jakuba Skrzywanka, ale w przeciwieństwie do poprzednich propozycji reżyser poza treścią pozwala sobie też na formalne szaleństwo, co jest zbawienne dla „Protestu kieleckiego…”, bo moim głównym zarzutem do poprzednich realizacji było właśnie reżyserskie lenistwo i zawierzenie odbioru całego spektaklu ciężarowi opowiadanej historii.

Pierwsza sekwencja kieleckiego spektaklu skupia się na przerysowanym do granic możliwości szkoleniu flipperskim prowadzonym energicznie przez Jakuba Gollę do spółki z brawurową Dagną Dywicką (ogólnie Dywicka w tym spektaklu błyszczy i cieszy oko, aż przypomniała mi się jej rola w totalnie zapomnianej „Psychozie” Tomasza Węgorzewskiego, gdzie też doskonale szarpała widza za szmaty i wkręcała bezbłędnie w coraz to głębsze odmęty teorii spiskowych). Dzięki szczerej otwartości i uprzejmości naszych prowadzących dostajemy wiele interesujących porad pomocnych podczas czyszczenia kamienicy z niewygodnych lokatorów i poznajemy przydatne do tego triki, jak rozwiercanie zamków, defekowanie na wycieraczkę czy podpalanie budynku. Doskonałe triki, których nie powstydziłaby się sama Ania Gotuje. Jednak istotnym tropem, który dostrzegamy kątem oka, jest kwestia skupu pożydowskich roszczeń do kieleckich kamienic, a jak wiadomo najłatwiej zrobić to w czasie wyjazdu do Izraela i połączyć przyjemne z pożytecznym – wakacje z małym skupowaniem. Cała ta sekwencja jest zagrana brawurowo, z mocnym paradokumentalnym zacięciem, przegiętym humorem, co w połączeniu z brutalnością proponowanych przez filpperów rozwiązań momentami mnie mroziło i przywodziło na myśl spektakl „Fobia” Öhrna, gdzie przerysowanie łączyło się z wręcz przygniatającą widza przemocą.

Kolejna sekwencja zabiera nas w lata 80. i moment transformacji ustrojowej, kiedy zmieniające się przepisy dotyczące własności i mienia ze skomplikowanym statusem poniekąd ułatwiały przejmowanie pożydowskich majątków. Stajemy się wówczas interesantami dociekającymi, kto i z jakiej racji oraz za jakie pieniądze został właścicielem kamienic w centrum Kielc. Jak okazuje się w trakcie przebiegu, przypadkowo ich szczęśliwą posiadaczką jest córka urzędniczki miejskiej, która kupiła za bezcen budynek wyremontowany za pieniądze miasta. Lata później ten sam budynek i droga dojazdowa obok niego staną się podstawą realnego sporu między kobietą a dyrekcją Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, kiedy to właścicielka wysunie żądnie opłaty w wysokości kilku milionów złotych za udostępnienie drogi pożarowej. Zwraca to uwagę na fakt, jak panicznie i bez żadnych zasad przejmowano mieszkania i budynki po okresie PRL-u, jednocześnie wykluczając z pamięci zbiorowej kwestię, do kogo te budynki należały przed wojną. To w tym segmencie mamy też szansę zobaczyć przytłaczającą scenę, w której Dawid Żłobiński odczytuje artykuł z przedwojennej gazety, w której w odczłowieczający sposób dokładnie punktuje się procentowe „zażydzenie” kieleckich ulic. Bardzo dobrze zagrana sekwencja i jest to chyba pierwszy raz od dawna, kiedy Żłobiński wywołał we mnie jakieś emocje ze sceny. Nie ma tutaj żadnej złośliwości z mojej strony, zwyczajnie nie nadaję na tych samych falach, jeśli chodzi o artystyczny wyraz, co pan Dawid i nie zawsze trafia do mnie to, co proponuje on ze swojej strony. Ostatni raz miało to miejsce w „Kle” na podstawie filmu Lanthimosa, którego wystawiano na Małej Scenie kieleckiego teatru i Żłobiński grał tam brata – tę rolę pamiętam do dziś. Niemniej jego występ w „Proteście kieleckim…” wskakuje w moją topkę aktorskich przeżyć tego roku. Pełnokrwista i brutalna rola.

W finale opowieści przenosimy się natomiast do Solca, kiedy to w 1945 roku do wiejskiej chaty, w której trwa wesele, przychodzi ocalały z obozu zagłady Żyd. Szlojm Himelfarb – w tej roli ponownie świetny Żłobiński –  chce odzyskać swój dom, w którym obecnie mieszkają i świętują Polacy dzierżawiący majątek pod jego nieobecność. Nie powiem więcej, co się stało, choć pewnie się domyślacie.

W dużej mierze ten spektakl opiera się na fantastycznym aktorstwie zespołowym. Aktorki i aktorzy pięknie się dopełniają i dźwigają cały ciężar tematu, kreując pełnokrwiste role z różnych krańców spektrum emocji. Wszyscy są przepyszni na scenie, jednak – jak już wspomniałem – w moim odczuciu prym wiodą Dagna Dywicka i Dawid Żłobiński. Widać, jak wiele włożyli w swoje postaci i budzi to mój nieskrywany szacunek. Chcę też więcej zobaczyć od Jakuba Golli, bo to jest nasze pierwsze teatralne przecięcie się i bardzo mocno zainteresowało mnie, co jeszcze może zaproponować ze sceny – gorący uśmiech z mojej strony.

Istotnym elementem, który chciałbym skomplementować, jest również scenografia Agaty Skwarczyńskiej w trzeciej części spektaklu. Pełnowymiarowy spalony drewniany dom robi wrażenie i przyciąga wzrok. Dominuje scenę, jasno zaznaczając, że jest tym najistotniejszym elementem, cenniejszym nawet od ludzkiego życia, a jednocześnie nie przytłacza i nie zasłania aktorów, gra pierwsze skrzypce, ale w sposób niemy, zawłaszcza przestrzeń, ale też ją daje i gra z ludźmi na równych prawach. Pysznie wykonana i dobrze przemyślana przestrzeń.

Skrzywanek bazując na realnych historiach, konstruuje kalejdoskopowy spektakl, który trzyma w napięciu i przerzuca widza w skrajne emocje – od śmiechu po realne obrzydzenie i strach. Dawno nie było tak dobrego spektaklu tego twórcy. Jasno opowiada historię o tym, że „flipping” nieruchomości to nie znowu taki nowy wymysł. Odbieranie ludziom ich własności w sposób brutalny i pozbawiony jakichkolwiek zasad trwa od wielu, wielu lat i jest poniekąd wpisane w geny człowieka. Dodatkowo, „Protest kielecki. Do kogo należą Kielce?” to kolejny spektakl starający się rozliczać z niechlubną historią Kielc, o czym warto mówić, jednak wydaje mi się, że osoby które powinny o tym usłyszeć, raczej nie znajdą się w teatrze i nigdy nie dowiedzą się tego, czego powinny – a szkoda.

Źródło:

teatralna-kicia.tumblr.com
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia

Sprawdź także