„Australia” w reż. Tadeusza Pyrczaka w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Agnieszka Loranc w Teatrze Dla Wszystkich.
Po wystawionym podczas 13. Forum Młodej Reżyserii spektaklu „Prawdziwe Rosenthale”, Tadeusz Pyrczak został zaproszony przez Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie do realizacji nowego konceptu scenicznego. W zaproponowanej przez młodego reżysera „Australii” znów pobrzmiewa próba psychologicznego ujęcia i przyjrzenia się relacjom najmniejszej komórki społecznej – rodzinie.
W filmie Michaela Hanekego (Siódmy kontynent, 1989) pewna rodzina planuje przenieść się na drugi kraniec świata – właśnie do Australii – by na nieznanym lądzie spróbować odmienić swoje życie, odnaleźć prawdy egzystencjalne. W spektaklu Tadeusza Pyrczaka czteroosobowa rodzina idzie jednak o krok dalej – skłonna jest wynająć choćby prywatny samolot, by uciec przed nadchodzącą katastrofą. Choć zewsząd przekonywani są o tym, że ich podróż nie może być zrealizowana na życzenie, uciekają się do wszelkich metod, by wyjść z kryzysu obronną ręką. Tak naprawdę bohaterowie tkwią w stagnacji, przez brak porozumienia są niezdolni do realnego działania, a ich wysiłek przybiera charakter beckettowskiego absurdu – czekają na kogoś lub na coś, co nie nadejdzie.
Już od momentu przekroczenia progu budynku Domu Machin, gdzie odbyła się premiera, widzowie stają się częścią układanki: na telewizorach we foyer przyglądają się aktualizowanym przylotom i odlotom, a po zajęciu miejsc widowni na ekranach ukazuje się iście propagandowa reklama Terminusa – perfekcyjnego systemu należącego do najbardziej innowacyjnego lotniska na świecie. Odbiorcy niejednokrotnie słyszą: zamknijcie oczy, wyobraźcie sobie… W ten sposób skrupulatnie budowana jest atmosfera zbiorowej hipnozy. Twórcy proponują perspektywę, gdzie to publiczność wciela się w nowo zatrudnionych pracowników linii lotniczej FAR Airlines, jednak wyświetlane kwestie, procedury i porządek okazują się jedynie fasadą. Przestrzeń rzekomo uważana za wolną od zagrożeń staje się w „Australii” areną surrealistycznych zmagań z niepewnością i pragnieniem sprawczości.
Zabiegiem, który czyni spektakl niejednoznacznym, jest inwersja ról pokoleniowych aktorów. Matkę i ojca odgrywa młodsza część zespołu Teatru im. J. Słowackiego, czyli Julia Latosińska oraz Mateusz Bieryt. Z kolei w córkę oraz syna wcielają się długoletni aktorzy tegoż teatru – Marta Waldera wraz z Jerzym Światłoniem. Ich sylwetki przedstawiają się bardzo niepokojąco: matka próbując zachować spokój, daje wrażenie popadania w histerię; ojciec, przyjmując bardzo realistyczne spojrzenie wobec upragnionego celu, zapomina o wszelkich wartościach, dla których chce się poświęcić; córka milczy, by w zakończeniu ujawnić swoją niestabilność, podatność na zewnętrzne wpływy. Jeśli przypatrzeć się roli syna, to odniosłam wrażenie, że granica w jego relacji z ojcem zaczęła się w pewnym momencie zacierać. Postać Jerzego Światłonia momentami dominowała nad konceptem odwrócenia ról. Rozumiem jednak, jeśli taki zabieg miał na celu ukazanie napięcia wynikającego z oczekiwań ojca wobec syna – przyjęcia odpowiedzialnej postawy i zachowania się jak przysłowiowy „dorosły mężczyzna”. Poprzez przypisanie przez scenarzystów nowego wieku, aktorzy starali się wydobyć nieznane sobie, bądź zepchnięte w pamięci mechanizmy ról społeczno-wiekowych. Obrany przez twórców „Australii” trop wypadł interesująco, szczególnie w wykonaniu Julii Latosińskiej. Aktorce udało się uniknąć przerysowania i nie uczynić z postaci matki karykatury. Za to nadała swojej bohaterce wielowymiarowości, co pozwoliło nie tylko zrozumieć jej motywacje, ale również wzbudzić empatię wobec jej działań i emocji.
Fabuła, którą Pyrczak kreśli wraz z dramaturżką Julią Nowak, sukcesywnie rozrasta się do takich rozmiarów, że nie jest w stanie jej pomieścić kameralna scena Domu Machin. Akcja przenosi się momentami do foyer, gdzie znajduje się pomieszczenie pracownicze. Adam Wietrzyński w roli ochroniarza – a bardziej inwigilatora – odgrywa postać najbardziej znaczącą w kreowaniu atmosfery napięcia i kontroli. Jego bohater pełni funkcję kierownika nocnej zmiany na lotnisku, staje się nie tylko przewodnikiem widzów, wprowadzając ich w zasady postępowania i hierarchię obowiązującą w tym miejscu, ale także fizycznym pośrednikiem Terminusa – siły stojącej za porządkiem i manipulacją. Swoim spokojnym, lecz stanowczym tonem, dyktuje reguły, ukryte intencje i granice, które coraz mocniej zaciskają się na niesfornej rodzinie. Jego manipulacjom szczególnie ulega córka, której początkowa bierność i niepewność zostają wykorzystane do pełnego podporządkowania. W jednym z kluczowych momentów, pod wpływem rosnącego napięcia i presji, wpada w amok, odrzucając treść „Modlitwy Pańskiej” na rzecz „Modlitwy do Terminusa”, co symbolicznie ukazuje przejęcie władzy nad jej świadomością. Postać, którą przekonująco kreuje Wietrzyński, przypomina o niebezpieczeństwie milczenia i bierności w obliczu systemu, co w rzeczywistości czyni jednostki najbardziej podatnymi na manipulacje i przemoc symboliczną. Widownia z łatwością wyprowadzana zostaje na manowce, powtarzając jak mantrę formułę o bezpieczeństwie i higienie pracy.
Wiemy, że fabuła rozgrywa się w bardziej zamierzchłych czasach, bowiem wspomniana zostaje Jugosławia, a kostiumy i scenografia (Jerzy Basiura) z pewnością nie należą do tych współczesnych. Bohaterowie spójnie ubrani są w grube, pasiaste garnitury i garsonki, a w prawym rogu sceny znajduje się budka z telefonem na korbkę. Kontrastuje ona z zaawansowanym technologicznie mechanizmem Terminusa. To właśnie on – wszechwiedzący system przywodzący na myśl Wielkiego Brata – wprowadza atmosferę grozy, kontekst do współczesnych zagrożeń, jakie stanowią nowe technologie. Perfekcyjny Terminus, który początkowo obiecuje bezpieczeństwo, jasność i rozwiązania, ostatecznie zawodzi. Na ekranach pojawiają się sprzeczne komunikaty, które dezorientują i destabilizują bohaterów, jak i widzów: prosimy popadać w panikę, wyjście na skrzydłach w strefę otwartego ognia. Katastroficzna wizja społeczeństwa pogrążonego w chaosie, to ostra krytyka wymierzona w systemy opresji, jakie tworzy współczesny świat – czy to technologiczne, czy też pokoleniowe. W tym świecie odpowiedzialność i władza są iluzoryczne, a mechanizmy, które miały dawać oparcie, stają się źródłem zagrożenia.
Spektakl przede wszystkim dotyka fundamentalnych kwestii relacji międzyludzkich. Pod płaszczem katastroficznej wizji kryje się prawda, że nikt nie krzywdzi nas tak bardzo, jak osoby, które kochamy. To właśnie oni – rodzice, dzieci, partnerzy – mają największą siłę, by wpływać na nasze życie – choć często nieświadomie – w sposób bolesny. „Australia” ukazuje, jak ważne jest zachowanie równowagi i umiejętność nawiązywania autentycznego kontaktu z drugim człowiekiem, bez konieczności ucieczki na drugi koniec globu przed byciem sobą. Rodzina ze spektaklu dochodzi do pewnego konsensusu. Przed świtem opuszczają lotnisko, by wrócić do niepewnej, ale za to wspólnie tworzonej rzeczywistości.