„Miasto bez Żydów” na motywach powieści Hugo Bettauera w reż. Karoliny Kirsz w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski na stronie AICT.
Satyryczna powieść Hugo Bettauera Miasto bez Żydów (1922) miała być prześmiewczą groteską, ukazującą – jak się wydawało autorowi – absurdalny pomysł wygnania Żydów z Wiednia. Tymczasem okazało się, że powstała pionierska powieść antyfaszystowska, a fantastyczny pomysł autora miał się wkrótce urzeczywistnić. Sam autor zapłacił za tę powieść najwyższą cenę, zastrzelony przez fanatycznego narodowego socjalistę, członka NSDAP, który chciał „ocalić świat przed żydowską zarazą”.
Powieść cieszyła się znacznym powodzeniem, powstał nawet na jej podstawie niemy film (1924), ale wkrótce został zakazany, a jego kopia zaginęła. Dopiero kilka lat temu (w roku 2015) odnaleziona została przypadkiem na paryskim pchlim targu.
Już tych kilka informacji starczyłoby za powód do sięgnięcia po tę powieść i zaadaptowania jej dla teatru. Karolina Kirsz nie poprzestała jednak na tym prostym zabiegu, sięgając po dodatkowy filtr, aby przybliżyć klimat antyfaszystowskiej powieści, uciekając od plakatowości i dosłowności. Na scenie zrekonstruowała plan obrazu w reżyserii Hansa Karla Breslauera (1824).
Dzięki temu w świat powieści Bettauera wchodzimy za pośrednictwem planu filmowego, którym dowodzi reżyser (Piotr Sierecki), a postacie nazistów i prześladowanych, prostytutek i ich klientów są figurami tworzonymi przez aktorów na użytek kina. Wyeksponowany na scenie powiększony fragment taśmy filmowej każe pamiętać o tym, że to film, a niewielka estradka, że to tylko gra.
A jednak do nakręconego filmu komentarz dopisało samo życie. Artyści biorący udział w tym przedsięwzięciu musieli w nieodległej przyszłości zdawać egzamin z przyzwoitości, kiedy Niemcy, Austrię i inne kraje ogarnęła fala wściekłego antysemityzmu, prowadzącego do „ostatecznego rozwiązania”. Nie mógł o tym wiedzieć Bettauer, stąd jego dzieło nosi znamiona proroctwa.
To jednak ciąg dalszy, który dopisała historia. Na razie w tonacji pół poważnej, pół wesołej, zaczerpiętej z ekspresjonistycznego kabaretu berlińskiego i nadekspresyjnego warsztatu aktorskiego niemego kina, śledzimy dzieje pomysłu pozbycia się Żydów z Wiednia. Wedle autora powieści, a także wiernego mu reżysera – miało to przynosić katastrofalne skutki dla gospodarki i życia społecznego – miasto bez Żydów po prostu więdło. Autor chciał w ten sposób ośmieszyć nonsensowność pomysłów nazistów, które wtedy dopiero dojrzewały do urzeczywistnienia. Paradoksalność tego zabiegu polegała więc na tym, że to, co stanowiło przedmiot satyry i kpiny, bo wydawało się nieziszczalną fantazją fanatycznego idioty, stało się realnością, budzącą prawdziwą grozę.
Aktorzy Teatru Żydowskiego przedstawiają dzieje powstawania filmu Breslauera z niespożytą energią. Grają po kilka wyrazistych ról, posługują się celowo nadekspresją i scenicznym skrótem w rozśpiewanym i roztańczonym widowisku, aby namalować groteskowy świat lat 20., jakże bliski rzeczywistości, w którym przemoc, nienawiść, ostre podziały groziły nieuchronnym wybuchem. W ten nurt toczącej się ku katastrofie jak kula śniegowa opowieści co pewien czas wkracza Żyd Wieczny Tułacz (w tej roli jak zawsze sugestywny Henryk Rajfer), pojawiający się na ekranie niczym ożywiony pomnik pamięci Zagłady, ale i przestroga przed recydywą. Stąd waga tego spektaklu, zrealizowanego na maleńkiej scenie Teatru Żydowskiego przy Senatorskiej na podstawie zapomnianej powieści Bettauera. „Minęło sto lat – napisała w progranie teatralnym Gołda Tencer – a sprawy i wydarzenia, które opisywał (…) niestety nie straciły na aktualności. Społeczeństwa nie wyciągnęły wniosków. Nienawiść nie zniknęła”.