„Życie pani Pomsel” Christophera Hamptona w reż. Grzegorza Małeckiego w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Konrad Pruszyński na swoim blogu.
„Życie pani Pomsel” zdawałoby się zwyczajną biografią. Tytuł sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z opowieścią o losach wspomnianej kobiety. Prosta, bezosobowa i niezwykle minimalistyczna scenografia również kieruje uwagę widza na słowo i postać studwuletniej Brunhildy Pomsel. Historia tytułowej bohaterki daleka jest jednak od powszedniości.
Autor sztuki Christopher Hampton to brytyjski dramaturg. W napisane przez niego charaktery wcielały się największe sławy światowego kina, by wspomnieć tylko „Niebezpieczne związki” z Johnem Malkovivichem, Michelle Pfeiffer i Keanu Reevesem czy reżyserowane przez Agnieszkę Holland „Całkowite zaćmienie” z Leonardo di Caprio. „Życie pani Pomsel” w lodyńskiej realizacji tego tekstu opowiedziała genialna Maggie Smith, z kolei w Teatrze Polonia wyzwania realizacji monodramu podjęła się Anna Seniuk.
Brunhilda Pomsel to postać historyczna. W trakcie wybuchu I wojny światowej miała trzy lata. Jej ojciec uczestniczył w walkach. Podobnie jak jej czterej młodsi bracia obecni na froncie kolejnej, wielkiej wojny. Dziewczyna zaczynała od kariery sekretarki, później tworzyła notatki do biograficznej książki jednego z niemieckich lotników, by w końcu trafić do Ministerstwa Propagandy i Oświecenia Publicznego III Rzeszy i pracować dla samego Josepha Goebbelsa. Bohaterka, przez niespełna dwie godziny, dość szczegółowo opowiada losy swoje, swojej rodziny, żydowskiej przyjaciółki Ewy, kraju i całej Europy.
Postać kreowana przez Seniuk, mimo swojej fizycznej statyczności, to bohaterka pełnokrwista. Twórcy nie prezentują nam czarno-białej, wypłaszczonej sylwetki staruszki. Pomsel pełna jest dwuznaczności i dylematów. Z jednej strony odżegnuje się od „tchórzliwych” czynów mężczyzn rządzących III Rzeszą, podkreśla, że nie czuje się winna i odpowiedzialna za to, co spotkało Żydów. Z drugiej jednak strony swoją słabością nazywa "niewiedzę" i brak świadomości, co do prawdziwego losu milionów ludzi podczas II wojny światowej. „Sama złapałam się na propagandę, której byłam częścią” – mówi w pewnym momencie bohaterka. I właśnie to uważam za największą zaletę całej tej opowieści – brak jednoznacznej oceny, powstrzymanie się od piętnowania, bo przecież nikt z nas nie wie czy w sytuacji konkretnego zagrożenia byłby w stanie zaryzykować swoje bezpieczeństwo, wygodę czy życie dla wyższego dobra. Pomsel była trybikiem wielkiej, okrutnej maszyny, na której losy nie miała realnego wpływu.
W podobnej sytuacji stawiają się dziś ludzie ślepo podpisujący się pod wszelkiego rodzaju polityczno-społecznymi emblematami, postulatami, czy jakby to określili niektórzy „ideologiami”. Ludzie, czasem z własnej woli, a czasem przymuszeni sytuacją ekonomiczną, wtłaczają się w różnego rodzaju schematy i systemy. Niektórym trudno jest później zachować obiektywny ogląd spraw. Na to właśnie uczula nas historia Pomsel, bo czyż znajomo nie brzmią niektóre z jej wypowiedzi?
„Wojna stałą się dla nas czymś zupełnie zwyczajnym”.
„Ludzie byli bezwolni. Jeden mały człowiek rzucił na nich urok. To była magia” (o wystąpieniu Goebbelsa w berlińskim Pałacu Sportu z 1943 r.)
„My nie kłamiemy tak jak ci, którzy byli przed nami. Tylko my jesteśmy w stanie powiedzieć ludziom prawdę”.
W moich uszach brzmi to nadzwyczaj aktualnie. I za to przesłanie, okraszone subtelnym i niezwykle rezonującym aktorstwem wybitnej polskiej artystki, bardzo szanuję jedną z najnowszych produkcji stołecznej Polonii.
PS. Tak naprawdę, jak mówi Pomsel, „nie da się zrozumieć minionych pokoleń”, ale można snuć opowieści, które choć do częściowego porozumienia mogą nas prowadzić. Brunhilda Pomsel zmarła w 2017 roku. Dobrze, że jej opowieść trwa i trafia do kolejnych pokoleń.