Z radomskim teatrem po 1990 roku niemal przez cały czas był jeden podstawowy problem: kolejni dyrektorzy popadali w skrajności, chcieli robić teatr autorski, bez wątpienia dobry tam, gdzie widz może przebierać w repertuarze kilku czy kilkunastu scen, ale nie w mieście, w którym jest jeden teatr - pisze Tomasz Tyczyński w Gazecie Wyborczej - Radom.
Jeśliby uznać, że do obiektywnej oceny dyrektury Adama Sroki konieczne jest obejrzenie wszystkich sztuk, jakie Powszechny przygotował pod jego rządami, to moja ocena jest subiektywna. Wszystkich sztuk nie widziałem. Z prostej przyczyny: za jego kadencji do teatru chodziłem już nie jako pisujący recenzje dziennikarz kulturalny, ale jako normalny widz. Chodziłem, bo chciałem, a nie musiałem. Aż powiedziałem dość. Dość teatru, który gra spektakle będące fragmentami, wstępami, szkicami, obarczone wtórną eksperymentalnością i brakiem szacunku dla tekstu literackiego. Dość teatru, który prawą ręka chwyta się za lewe ucho, stojąc na dodatek na głowie. Dość sztuczek zastępujących sztukę. Tak myślałem po premierze "Romea i Julii" czy "Kordiana" [na zdjęciu]. I po kolejnych krzykliwych dziełkach odważnych. W ubiegłą niedzielę, po obejrzeniu we Wsoli spektaklu opartego na Gombrowiczowskich "Dziennikach", uważam, że tamten sąd był zbyt kategory