„Mezopotamia” Serhija Żadana w reż. Wiktora Bagińskiego w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Maria Mickoś w Teatrze dla Wszystkich.
Charków to miasto z dwóch stron okalane rzeką, nad którym unosi się kurz fabryk. Dym z kominów osłania niebo, oczy kobiet są zaspane, a dłonie robotników brudne. Pełno tu pustych barów, zdewastowanych melin, ciemnych zaułków i niemal wyrastających na bruku petów. Żeby wytrwać, nie pozostaje nic innego jak tylko kochać. Kochać całą swoją nieubłoconą, nieoblepioną żadnym przydrożnym pyłem miłością. O niewinności takiego uczucia opowiada Wiktor Bagiński w „Mezopotamii”, adaptacji powieści Serhija Żadana.
Rockowa ballada o strachu
Bohaterowie, zarówno powieści, jak i sztuki, to trzydziesto/czterdziestolatkowie, dla których życie zaczęło zwalniać, zostawiając coraz więcej miejsca na niepewność. Nie radząc sobie z pochłaniającym ich marazmem, wykrzykują własne lęki na fotelu w gabinecie terapeutki. Urywane w pół zdania historie wybrzmiewają przy akompaniamencie basowej gitary Pauliny Frąckowiak, dając obraz pokolenia dźwigającego w sobie wstyd za potrzebę czułości. Para dziennikarzy, Nastia i Matwij, pacjenci szpitala psychiatrycznego, Jura oraz Sasza, pielęgniarka Ałła, czy nawet terapeutka nie mogą pogodzić się z własną… przyszłością. Jaki sens ma bunt przeciwko temu, co nieuchronne, czego nie sposób zmienić? Serhij Żadan przewidział losy miasta na długo przed inwazją Rosji na Ukrainę. To, co widzimy w Charkowie-Mezopotamii nie jest wojną, ale apokalipsą dni powszednich i (nie)możnością zwalczenia narastającej niepewności. Uwięzieni w śmieszności własnych losów bohaterowie odnajdują jednak resztki odwagi, by marzyć i próbować skonstruować tę jakże nieubłaganie zbliżającą się przyszłość. Ogarniająca ich pustka zostawia przecież dość przestrzeni, by móc wypełnić ją poezją i zamienić w ciepły azyl. Dla dwojga.
Długa podróż na krańce siebie
Wyprawy w głąb siebie zdecydowanie należą do jednych z najniebezpieczniejszych. Na złocistych piaskach odległych krain łatwo się natknąć na nadopiekuńcze matki, nieobecnych ojców, długi, bezsenność, zdrady i złamane serca. Wypełzają z wód, by kąsać, by dać się złożyć w ofierze sprawiedliwym bogom, jak czyniono w Mezopotamii. Z tym, że Mezopotamia nie istnieje już poza pogniecionymi kartkami zeszłorocznego numeru National Geographic. Tutaj jest Charków, brudne ulice, smród z zakładów, tynk odpadający ze ścian. I tu nie brak nadopiekuńczych matek, długów, chorób, zdrad oraz złamanych serc płynących bezwładnie z prądem rzeki – sierpniowej rozrywki mieszkańców. Z prądem rzeki się nie walczy, bo i po co? Jedynym dowodem, na to, że posiada się jakąkolwiek niezależność, czy tak zwaną wolną wolę, jest akceptacja i oddanie się jej kierunkowi. Spływać powolnie w dół, przyglądać się miastu o poranku, jeszcze spowitym mgłą. Obserwować spieszące do szkół dzieci, pierwszych klientów kawiarni zajmujących stoliki, biznesmanów zatwierdzających kontrakty, studentów piszących wiersze o narodzinach nadziei i miłości tam, gdzie nikt nie dawał im szans na przetrwanie, gdzie nikt nie wierzył w ich moc ocalenia przed nicością.