EN

22.03.2021, 11:26 Wersja do druku

Powtórka z rozrywki

"Maria" Simona Stephensa w reż. André Hübnera-Ochodlo w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Adam Domalewski w portalu Teatrologia.info.

fot. Marcin Baliński/mat. teatru

Maria wyreżyserowana przez Andrégo Hübnera-Ochodlo na scenie Teatru Nowego w Poznaniu to przedstawienie zachowawcze i wtórne, które cierpi od nadmiaru słów i zbyt przyjaznej, lekkiej formuły, w którą wpisany został dramat Simona Stephensa.

W ubiegłym roku miał premierę film Piotra Domalewskiego Jak najdalej stąd. Opowiadał o trudnym mierzeniu się z dorosłością nastoletniej Oli, zmuszonej sprowadzić z Irlandii ciało zmarłego nagle ojca, zarobkowego emigranta. Utrzymany w poetyce społecznego realizmu obraz wiarygodnie budował portret inteligentnej i energicznej młodej dziewczyny, której życie nie rozpieszcza. Sytuacja, w jakiej się znalazła (pozbawiona pieniędzy i opieki w obcym kraju) wydaje się ją przerastać, ale bohaterka nie daje za wygraną, choć straciła dotychczasowe punkty oparcia i musi liczyć tylko na siebie. W filmie można było zaobserwować i rzeczywiście poczuć, również za sprawą świetnej kreacji Zofii Stafiej, jak wielki jest koszt psychiczny takiego przyspieszonego dojrzewania.

Rzeczywistość wokół Marii (Weronika Asińska), tytułowej bohaterki najnowszego spektaklu Teatru Nowego w Poznaniu, okazuje się nieco podobna do tej z filmu Domalewskiego. Ria również jest półsierotą, jej matka zginęła jakiś czas temu w wypadku drogowym, a relacje z innymi członkami rodziny (ojcem i bratem) nie są najlepsze. Dziewczyna jednak – jak czytamy w zapowiedzi przedstawienia – „z impetem i nieokiełznaną ciekawością wkracza w dorosłość, usiłując odnaleźć w niej miejsce dla siebie i dla dziecka, które ma wkrótce urodzić”. Szkopuł w tym, że Maria – inaczej niż bohaterka przywołanego filmu – żadnego procesu dojrzewania w zasadzie nie przechodzi. Jak była, tak pozostaje niedojrzała, roszczeniowa i beztroska. Kłębiące się trudności zbywa wzruszeniem ramion i nieschodzącym z twarzy uśmiechem. Cały spektakl w reżyserii André Hübnera-Ochodlo w podobny sposób unika wyzwania: niby podnosi społecznie ważkie tematy o potencjalnie dużym ładunku emocjonalnym, nie stają się one jednak przedmiotem pogłębionej refleksji, strącane co rusz w komediowy, a nawet burleskowy ton.

fot. Marcin Baliński/mat. teatru

Na plan pierwszy pozornie wybić się powinna właśnie kwestia macierzyństwa. Trudno dziś w Polsce o bardziej gorący temat, to jasne. Rzeczywiście początkowo spektakl zmierza w tę stronę. Ria żali się znajomemu lekarzowi (nie wiedzieć czemu granemu przez Waldemara Szczepaniaka z „ukraińskim” akcentem), że boi się porodu – jej obawy nikogo chyba nie dziwią. Ale ginekolog je bagatelizuje, co wydaje się zarazem zaskakujące i znaczące. Lekarz nie chce potraktować ciężarnej dziewczyny z należytą powagą i szacunkiem, co ujęte zostało w trybie komicznym (rozmowa toczy się przy budce z fastfoodem). W scenie uwagę przykuwa nieszczęsny wschodni akcent medyka i jego reakcja nie wydaje się przez to rażąca, ale w gruncie rzeczy ta znajoma postawa jest naznaczona paternalizmem. Temat pełnego wątpliwości i strachu oczekiwania na dziecko powraca w rozmowach bohaterki z dwiema starszymi od niej kobietami. I w tym przypadku rozmowa jednak zbacza na inne tory bądź grzęźnie w jakimś stereotypie. Babcia bohaterki (Daniela Popławska) wydaje się mało przejęta sytuacją wnuczki – to kobieta nadal na swój sposób młoda, nowoczesna i bezpruderyjna. Pociesza Marię, ale bez szczególnej troski i empatii. Od znajomej, której pilnowała dziecka, Ria usłyszy zaś, że ta bardzo pragnie kolejnego potomka i zazdrości dziewczynie jej stanu. I tyle. Właściwie do końca przedstawienia brakować będzie sceny, w której macierzyństwo Marii realnie by zaistniało – jakby dziecko, o którym słyszymy, że się narodziło, było urojone (lub samowystarczalne). W efekcie nie dowiadujemy się z przebiegu przedstawienia: dobrze czy źle jest być młodą matką? W gruncie rzeczy twórców to nie interesuje, a w miarę upływu czasu spektakl zamiast narodzin zaczyna coraz mocniej poruszać temat starzenia się i umierania.

W tym kontekście przypomniał mi się z kolei spektakl Teatru Nowego sprzed już ponad dekady – Pamięć wody wyreżyserowana w 2008 roku przez Łukasza Wiśniewskiego. Tamto przedstawienie także oparte było na tekście współczesnego brytyjskiego dramaturga (a dokładnie – dramaturżki Shelagh Stephenson), w nim także brało udział sześcioro aktorów, a rzecz dotyczyła trudnej przeszłości trzech sióstr w przededniu pogrzebu ich matki. Na scenie – to skojarzenie powracało szczególnie silnie – i wówczas oglądaliśmy Waldemara Szczepaniaka. A nade wszystko – o czym pisała choćby Marta Kaźmierska – trudną tematykę spektaklu rozrzedzała schematyczna komediowa, „zbyt wygodna i lekka”, konwencja. Z podobnymi rozrywkowymi chwytami mamy do czynienia także w przedstawieniu André Hübnera-Ochodlo. Reżyser dba o atrakcyjność akcji, najwyraźniej chce, „by się podobało”. Stąd chyba na scenie oglądamy – czasem w jednej zaledwie scenie – postaci drugoplanowe (poza Asińską i Popławską aktorzy wcielają się w większą liczbę ról) w wystawnych i dość kuriozalnych strojach, np. á la barokowy szlachcic. Stąd zapewne krótkie interludium w wykonaniu Andrzeja Niemyta, w którym aktor, zwracając się do publiczności po angielsku, odgrywa trenera fitnessu, oczywiście – mimo muskulatury – groteskowo zniewieściałego (w podtekście – geja). Doprawdy boki zrywać. Jesteśmy zresztą do tego aluzyjnie zachęcani („Don’t be shy!”). Dbanie o powierzchowną atrakcyjność przedstawienia, stawianie na „lekkość” sprawia jednak, że postaci w spektaklu Hübnera-Ochodlo nie tylko pozostają jednowymiarowe, jakby nie do końca rozwinięte, ale także nie tworzą się między nimi ciekawe, pogłębione relacje. Inscenizacja rozpada się na pojedyncze sceny, między którymi brakuje wewnętrznych napięć i połączeń.

fot. Marcin Baliński/mat. teatru

Najbardziej szkoda, że nic naprawdę intrygującego i poruszającego nie wydarza się między Rią a jej babcią. Potencjał tkwiący w tej drugiej postaci jest ogromny. Starzejąca się kobieta w kreacji Danieli Popławskiej jest zdystansowana, ale nie całkiem cyniczna; wspomina młodość i swoją przeszłość, nie użalając się nad sobą, nie jest też pozbawiona pierwiastka dobra i ciepła. Niestety zostaje ostatecznie zdegradowana do roli scenicznego memento mori. Wydaje się, że zupełnie niepotrzebnie. Zwłaszcza że ujawnia się wówczas najsilniej pustka w relacji między nią a wnuczką. Ria kolejny raz udowadnia, że jest infantylna i narcystyczna, a także, że kieruje się raczej logiką snu i marzenia. Do leżącej na łożu śmierci babci zwraca się z niezrozumiałymi pretensjami (gdzie jest jej urodzinowy tort), po czym ucieka do krainy fantazji (pyta, czy umierająca może zamienić się w drzewo). Brzmi to wszystko nad wyraz sztucznie i mało przekonująco.

W ogóle gadulstwo wydaje mi się podstawowym problemem spektaklu na podstawie dramatu Simona Stephensa. Postaci ciągle coś do siebie mówią, ale się nie słuchają. Daleko temu jednak do wyrafinowanej Czechowowskiej tragedii komunikacji. Słów mamy aż za dużo, ale poszczególne wypowiedzi się ze sobą nie zazębiają – brakuje więc miejsca na refleksję, przestrzeni dla budowy pogłębionych znaczeń. Wątków, które nie zostają rozwinięte, można podać mnóstwo. Ria pyta w pewnym momencie babcię, otwartą zdawałoby się na takie dyskusje, o seks po urodzeniu dziecka. Nie będzie jednak międzypokoleniowej wymiany doświadczeń; temat szybko zostanie zmieniony i przechodzimy do dyskusji na temat bycia złą matką. Rozmowa z pastorem? Grzęźnie w banałach o tym, że matka ma stać na straży dziecka. Tekst Stephensa wydaje się naprawdę słaby pod tym względem – unika jak ognia dotarcia do sedna, wkroczenia w głąb prezentowanych postaci. Jest zwyczajnie przegadany. Nie spełniają w nim, rzecz jasna, swojej roli wrzucone gdzieniegdzie gnomy o sensie życia.

Na ratunek przywołane zostają więc piosenki, zawarte najwyraźniej także w angielskim oryginale. I faktycznie, śpiewane głównie przez aktorki utwory wprowadzają do spektaklu inny, bardziej refleksyjny ton, dla części widzów z pewnością może on być poruszający. Teksty tych piosenek nie brzmią banalnie, odnaleźć w nich można dobre tradycje piosenki aktorskiej (a także związki zarówno Teatru Nowego, jak i współproducenta przedstawienia – Teatru Atelier w Sopocie – z twórczością Agnieszki Osieckiej). Tyle tylko, że to też raczej kolejna powtórka z rozrywki (by wspomnieć spektakle Osiecka. Byle nie o miłości i Mister Barańczak czy recitale Andrzeja Lajborka, które w ostatnich latach powstały na poznańskiej scenie).

Dlatego w moim przekonaniu najciekawiej wypada ta, tworząca pewną zamkniętą całość, część przedstawienia, w której Ria pracuje jako camgirl. Oglądamy wówczas bohaterkę łączącą się za pośrednictwem sieci z ludźmi w różnym wieku na całym świecie (twarze jej rozmówców w powiększeniu wyświetlane są nad sceną, a aktorzy pozostają w kuluarach). Co ważne, Maria nie rozbiera się dla zarobku, choć jeden z jej interlokutorów skupia się w rozmowie na swych perwersyjnych potrzebach. Niemniej te przeplatane ze sobą, krótkie wideorozmowy tworzą wreszcie jakąś sieć znaczeniową, starają się poddać refleksji współczesne, zbiorowe doświadczenie. I nie chodzi tu o technologiczne zapośredniczenie, bo jest ono tylko wyrazem samotności i rozpaczliwą próbą ucieczki przed bólem. Beztroska Ria mierzy się wówczas z koniecznością wysłuchania osób, które – jak ona – łakną kontaktu i bliskości, bo zmagają się z codzienną szarą egzystencją. To chyba jedyny fragment przedstawienia, w którym problemy bohaterów brzmią wiarygodnie, a siedząca przed laptopem Maria przegląda się w nich jak w lustrze. Paradoksalnie to te zapośredniczone rozmowy (często – długie monologi) okazują się bardziej rzeczowe i szczere niż bezpośrednie interakcje postaci, z których nic nie zostaje w pamięci.

Tytuł oryginalny

Powtórka z rozrywki

Źródło:


Link do źródła