"2020: Burza" wg scenariusza Weroniki Murek i Grzegorza Jarzyny na motywach "Burzy" Williama Shakespeare'a w reż. Grzegorza Jarzyny w TR Warszawa, pokaz online. Pisze Grzegorz Kondrasiuk w Do Rzeczy.
Po wyjściu z postapokaliptycznego tasiemca aż trudno uwierzyć we własną pamięć, przechowującą podziw dla Jarzyny - mistrza reżyserii. Do dziś mam wspomnienie po „Magnetyzmie serc" czy „Uroczystości" oglądanych z wielkim przejęciem w sali przy ul. Marszałkowskiej, schodzącej w dół, w tajemnice mrocznego i olśniewającego doświadczenia. A dziś: sala ATM Studio i kasa jakby pięć razy większa, i - nuda, dłużyzny, dziury zapchane pakułami, watowane multimediami, a mistrz Jarzyna zamienił się w coś na kształt młodszego brata Krzysztofa Garbaczewskiego. Gadają o niczym, ogromne projekcje na trzech ścianach studia telewizyjnego. Smutek znakomitego kadrowania: pod presją wizualności wszystko musi wyglądać świetnie, tak żeby dobrze się filmowało, dobrze się montowało w trailerze.
„Burza", być może najlepszy dramat Szekspira, została podmieniona, zastąpiona jakimś idiotycznym volapukiem. Przepisana przez Weronikę Murek, obficie oblana wulgaryzmami, zmieniła się w powódź pseudomądrości, gdzie co chwilę pojawiają się sentencje typu: „Założył sobie moją twarz na siebie", „Rośliny nie potrzebują tyle gadać", a największa głębia wieje z monologu o tym, że „starzy ludzie nie mają nam nic do powiedzenia". Życie wewnętrzne postaci Szekspirowskich i napięcia dramatu zostały unieważnione, co ma symbolizować jakże wymowna scena zarżnięcia Prospera. Zastąpił je zlepek aktualnych tematów, stąd nie ma sensu interpretacja całościowa fabuły, rozpadającej się na poszczególne sceny. Chodzi przecież o nadchodzący kataklizm, no i o politykę.
W tym teatrze aktorzy nie mają szans, bo są poprowadzeni w stylu: „dziwnie mówimy, dziwnie chodzimy, dziwnie się ruszamy". Bronią się w zróżnicowany sposób: kabareciarstwem (Mateusz Górski, Monika Frajczyk, Sara Celler-Jezierska), resztkami psychologizmu (Agnieszka Podsiadlik, Natalia Kalita), chwalebną oszczędnością środków (Lech Łotocki), fizycznością (Tomasz Tyndyk). No i blazą, jedną wielka blazą (Sebastian Pawlak, Justyna Wasilewska): „Jestem zblazowany jak barman w Barze Studio... Gram akurat... A zresztą nieważne...".
Grzegorz Jarzyna w roku 1997 okrzyknięty został przez zaprzyjaźnioną krytykę cudownym dzieckiem polskiego teatru i stąd dziś powszechnie wiadomo, że ramię w ramię z Krzysztofem Warlikowskim dokonał niemal przewrotu kopernikańskiego. Wtedy przy okazji parę kopniaków otrzymał Jerzy Grzegorzewski, stary, odchodzący awangardowy mistrz. A w roku 2021 dawne cudowne dziecko (obecnie dyrektor artystyczny TR Warszawa) znalazło się niebezpiecznie blisko tej pozycji: młodzi wyprzedzają je i detronizują, korzystając w dodatku - o ironio! - z tych samych reżyserskich zabawek. Wszystko w rytmie wiecznego powrotu, choć coraz szybciej i głupiej. Język teatralny zużywa się szybko, a ten ultranowoczesny język zestarzał się jeszcze gorzej niż język tamtej awangardy. Te wielkie projekcje, obowiązkowe jarzeniówki, kubiki, białe sterylne przestrzenie z zagubionymi w nich aktorami w odjazdowych kostiumach. Bohaterowie pogubieni, brutalni i obowiązkowo ironiczni, szamoczą się z bliźnimi, ze sobą, ze światem. Świat pokazany przez filtr medialny, opowiedziany w stylistyce pop, z nawiązaniem do aktualnie modnych seriali, a najlepiej - gier... To, co w końcówce lat 90. miało siłę, było kultowe i rzeczywiście odmieniło polski teatr - niezależnie od oceny, na dobre czy złe - dziś jest swoją znużoną, zblazowaną karykaturą. Taka jest dynamika rewolucji. Niegdyś to TR wyznaczał trendy, pokazywał, o czym ma mówić i myśleć Warszawa (i polski teatr), dziś próbuje gonić rzeczywistość, nadążać za tematami, spełniać powinności obowiązkowego aktywizmu i rewolucyjnego zapału za miejskie dotacje.
Jednak Jarzyna robi lewej stronie niedźwiedzią przysługę, skutecznie ją kompromitując. Jak na sztukę o globalnym ociepleniu jest to spektakl przeładowany brudną energią elektryczną w stopniu nadzwyczajnym. Jaki jest jego ślad węglowy? - chciałoby się zapytać po finale, kiedy nareszcie nadchodzi kataklizm (uwaga, spojler!) i bohaterowie uciesznie przebrani w kostiumy z plastikowych śmieci teatralnie duszą się w teatralnym dymie. No, ale sytuację ratuje obowiązkowa błyskawica namalowana na twarzy Natalii Kality wygłaszającej gniewny monolog o patriarchacie i o nic już nie trzeba pytać.