Ze spektaklu wyszedłem ledwie żywy. "Klątwę" Oliviera Frljicia oglądałem podczas premiery - zanim więc jeszcze rozpoczął się ten festiwal gestów i słów oburzenia. Potoku słów. Wciąż jednak szukam tych, które pomogłyby mi opisać to przeżycie. Jedno z silniejszych, jakich doznałem w teatrze. Osiągnięte najczystszym ze środków: bezpośredniością przekazu - pisze Paweł Dobrowolski w Dialogu.
Od początku było wiadomo, że będzie z tego awantura. Że będzie mocno, radykalnie i po bandzie. A mimo to każda kolejna scena tego spektaklu wbijała mnie w fotel. Czułem, jak dostaję wypieków na twarzy i robi mi się duszno. Zupełnie jakbym mimowolnie wdał się w jakąś uliczną pyskówkę i nie wiedział, jak się z niej wyplątać. Nerwowy śmiech, którego chwilami nie byłem w stanie powstrzymać, nie przynosił rozładowania. A właściwie to jeszcze bardziej irytował, bo zarażał innych widzów. Boże, dlaczego oni się znowu śmieją? Idiotyzm! Czułem też narastające napięcie: a jeśli to oni mają rację? Ze spektaklu wyszedłem ledwie żywy. "Klątwę" Oliviera Frljicia oglądałem podczas premiery - zanim więc jeszcze rozpoczął się ten festiwal gestów i słów oburzenia. Potoku słów. Wciąż jednak szukam tych, które pomogłyby mi opisać to przeżycie. Jedno z silniejszych, jakich doznałem w teatrze. Osiągnięte najczystszym ze środków: bezpoś