„Śmierć komiwojażera” Arthura Millera w reż. Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Mateusz Leon Rychlak w Teatrze dla Wszystkich.
„Komiwojażer nie może upaść za nisko” – Arthur Miller
Mała pudełkowa przestrzeń, nakładanie się płaszczyzny imaginacji bohaterów z ich rzeczywistością, codzienność i retrospekcja ̶ tym głównie operują twórcy spektaklu „Śmierć komiwojażera” na podstawie sztuki Arthura Millera w reż. Małgorzaty Bogajewskiej z Teatru Ludowego w Krakowie.
Spektakl opowiadający historię podstarzałego komiwojażera, który z powodu wieku traci powoli zdolność do wykonywania swojej pracy, wzbudził we mnie uczucia raczej mieszane. Pomimo jasnego i umiejętnie podanego przekazu oraz świetnej głównej roli Piotra Pilitowskiego w wielu momentach nie mogłem się przekonać do rozwiązań aktorskich, które zostały zastosowane. Szczególnie rozwój pierwszego aktu, wprowadzającego bohaterów, ciągnie się bez należytej dynamiki, a protagoniści kreowani przez Pawła Kumięgę i Piotra Frasanowicza sprawiają wrażenie papierowych i nieprzekonujących. W przypadku Frasanowicza zmienia się to w drugiej części przedstawienia, kiedy poznajemy głębsze motywacje bohatera, zaczyna w nim narastać bunt przeciwko rzeczywistości i te elementy aktor oddał świetnie. Niestety, Paweł Kumięga nadal pozostaje suchy i nijaki w swojej postaci korporacyjnego blagiera i playboya. Z kolei Beata Schimscheiner i Tadeusz Łomnicki celnie wpisują się w role pomocnicze. Od czasu do czasu serwują nader zgrabnie fragmenty, które zmieniają ogląd na całą akcję, oraz w finałowej scenie utrzymują ciężar przekazania puenty, czyniąc to z wystudiowaną subtelnością.
Ważną funkcję pełni w tym spektaklu przemyślnie skonstruowana scenografia (Justyna Elminowska). Scena pod Ratuszem Teatru Ludowego jest odpowiednia do kreowania na niej przestrzeni ciasnej i wyraźnie ograniczonej. Akcja rozgrywa się kolejno w garażu, niewielkiej kuchni, małym biurze, osobnym pokoju restauracji i znów w garażu, w którym zaparkowany jest zdezelowany samochód należący do głównego bohatera. Ten zabieg wraz z duszną atmosferą widowni pozwala wywołać wrażenie przytłaczające. Jako widz jestem sobie świetnie w stanie wyobrazić klatkę, sytuację bez wyjścia, w jakiej zamknięci są bohaterowie.
Sztuka Millera pochodząca z końca lat 40. wydaje się niestety już nieco tracić na aktualności, w tym wydźwięku, na którym opiera się główny element spektaklu Wszystko, co najbardziej interesowałoby widza młodszego, wkraczającego dopiero w dorosłość, wyrażone jest w postaciach Happy’ego i Biffa, kreowanych przez Kumięgę i Frasanowicza, a na które, jak sądzę, został położony zbyt mały nacisk, co w dużej mierze działa w mojej opinii na niekorzyść tego przedstawienia.