"Der Szturem. Cwiszyn/ Burza.Pomiędzy" w reż. Damiana Josefa Necia w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Pisze Krystyna Gucewicz.
Niedowierzanie i zaskoczenie. Zaraz potem satysfakcja. Teatr Żydowski w czasach powszechnej zarazy i własnej bezdomności pokonuje trudne wyzwania z niebywałą otwartością i artystyczną konsekwencją. Uparcie potwierdza, że jest najgorętszą sceną Warszawy, chociaż mówienie o scenie jest nadużyciem – nowe tytuły najczęściej pojawiają się w mikroskopijnej przestrzeni pałacyku na Senatorskiej. I na platformie internetowej – żeby wspomnieć niedawną premierę „Nie ma” na podstawie książki Mariusza Szczygła.
Teraz Szekspir. „Burza” – karkołomna i udana próba pokazania alegorii jako takiej. Odarta z rekwizytów baśniowości, tak często wykorzystywanych w inscenizacjach „Burzy”, pozbawiona zużytego klucza politycznej utopii, zredukowana do istoty człowieczeństwa w człowieku, do konfliktu zła i sumień. Wszystko. To wielki sukces młodego reżysera i dramaturga (Damian Josef Neć), który dał się zauważyć wcześniej jako współpracownik Mai Kleczewskiej, i pod jej dobrą gwiazdą idzie własną ścieżką.
Anegdota tego dramatu jest powszechnie znana. Podstępnie odsunięty od władzy książę Prospero uchodzi z życiem, po czym z wraz córką Mirandą przebywa na wyspie, rządzonej zachciankami duchów, przyrody i tajemniczego sługi Ariela. Mając moc czynienia cudów, Prospero wyzwala kataklizm, który ma stać się zemstą. Ale koniec końców wyrzeka się nadprzyrodzonych mocy i przyznaje do własnych błędów. Teatr triumfuje, balansując na granicy ułudy i życia.
Sytuacja wyjściowa w szekspirowskim wydarzeniu na Senatorskiej jest zaskakująca – siedmiu aktorów i czternastu widzów. Blisko, jeszcze bliżej, na odległość oddechu. Niemal czuje się temperaturę powietrza na wyspie, na której wyleguje się Ariel. Jego nieruchoma postać rozpoczyna (śni?) to ascetyczne przedstawienie. To on – wężowy embrion, duch, sługa staje się demiurgiem rzeczywistości i zdarzeń, które za moment rozpętają się w wymiarze szekspirowskim i współczesnym. Jeszcze raz zostanie powiedziane, że chaos zawsze rodzi dramat.
Neć niezwykle umiejętnie i zasadnie dokonuje kontaminacji, przenikania literackiej burzy magicznej i kolonialnej z burzą dziejową nazizmu i holocaustu. Pokazuje nieśmiertelność dramatu i grozę efektu śmierci. Robi to przejmująco, acz dyskretnie, m.in. przy pomocy projekcji obrazów ruin zgładzonego miasta. Dziś wiemy, niestety, że mogłyby to być zgliszcza sfilmowane wczoraj w Aleppo, albo dziś podczas walk na Kaukazie. Każda zagłada jest unicestwieniem świata ale i człowieka w człowieku. Zniszczeniem dobra i sumienia.
Neć konsekwentnie porusza strunę żydowską – także poprzez symboliczną postać Jeremiasza okrytego tałesem. Chociaż już scena ślubu pod huppą wydaje się nadużyciem, niezbyt jasną próbą „dogonienia szekspirowskiej fabuły”, niepotrzebnym ozdobnikiem.
Pora żeby przypomnieć, że przedstawienie grane jest w jidysz, zapomnianym, magicznym języku zgładzonego świata (tłumaczenie pojawia się na monitorach). To szlachetny ukłon wobec premiery „Burzy” w jidysz w inscenizacji Leona Schillera, jaka miała miejsce w Łodzi w 1938 roku. I donośne ostrzeżenie wobec barbarzyństwa wojny, chaosu, demonów zła. Użycie nieobecnego, niezrozumiałego języka paradoksalnie uniwersalizuje przesłanie dzisiejszej inscenizacji. Po raz kolejny okazuje się, że kostiumy, kody epoki są nieistotne, refleksja musi narodzić się tu i teraz.
Być może dlatego zanegowany zostaje również dyktat czasu. Wszystko może się zdarzyć zawsze i wszędzie. Reżyser daje jasny sygnał już w pierwszych minutach przedstawienia: Prospero - ojciec pojawia się z Mirandą, która wcale nie jest dziewczynką. Jej czas minął, jej życie zostało gdzieś w oddali – jest starą kobietą, co nie znaczy, że przestała być sobą.
Mieszają się losy, epoki, duchy i postaci. Tak jak w historii świata I nie jest to najlepszy ze światów, chociaż trzeba mieć nadzieję. Oraz trzeba nieustannie zasłaniać się konwencją sztuki teatru, granicą umowności rampy scenicznej, mistyką duchowości żydowskiej, tak mądrze tu obecnej.
Tę magię zawdzięczamy w głównej mierze aktorom. Niebywała satysfakcja, że w szekspirowskiej „Burzy” w tak oczywisty sposób zaistnieli, tak odnaleźli się właśnie ci aktorzy. Trzon zespołu Teatru Żydowskiego, artyści obecni od zawsze, z powodzeniem angażowani w różnorodnym repertuarze przez dziesięciolecia. Imponująca rodzina artystyczna. Wanda Siemaszko - Miranda, nestorka i gwiazda tego teatru, Jerzy Walczak – Ariel, imponujący wrażliwością i sprawnością niemalże baletową, Marek Węglarski –niezapomniany we fragmentach lamentacji Jeremiasza.
Prospera gra Henryk Rajfer. Jest to jedna z najciekawszych, jeśli nie najlepsza rola w długiej karierze tego wszechstronnego aktora. Skupienie, asceza, prostota wyrazu predestynują Rajfera do zadań wysoce dramatycznych w następnych premierach (może król Lear?).
Nie tylko z sentymentem ale i z satysfakcją oglądam każdą z ról, choćby najdrobniejszą, Joanny Przybyłowskiej i Barbary Szeligi; tutaj aktorki obsadzono jako marynarzy i „naród”, może nawet jako… suwerena. Obsady dopełnia zdyscyplinowany Marcin Błaszak, młodszy stażem, ale energią i oddaniem wpisujący się w zespół wychowany przez Szymona Szurmieja.
Jeszcze wiele przed nimi. Obserwując projekty i premiery dyrektor Gołdy Tencer wiem, że otrzymają niejedną szansę.
Tymczasem niech zabrzmi Szekspir. Pożegnanie Prospera – w zapomnianym tłumaczeniu Zofii Siwickiej.
Igraszki nasze skończone. Aktorzy,
Jak ci mówiłem, to wszystko są duchy,
Które w powietrzu we mgłę się rozwiały.
Tak jak nietrwała budowa tej złudy,
Tak wieże chmur sięgające, olbrzymie
Pałace, piękne świątynie, glob cały
I wszystko na nim w nicość się obróci
I niby zwiewne widowisko zniknie
Bez śladu. Myśmy z tej samej materii,
Co mary senne, i krótkie to życie
Kończy się snem.