- Stale dawano mi odczuć wyższość kultury niemieckiej nad polską. Nawet teraz, kiedy jedzie się z polskim teatrem do Niemiec, mimo że jesteśmy tam bardzo często, odniesienie dużego sukcesu, takiego jak w innych europejskich krajach, jest niemożliwe. Nie tylko niemiecka organizacja i gospodarka są lepsze od polskiej, to dotyczy także teatru - oni mają to po prostu wpojone - mówi reżyser Grzegorz Jarzyna w rozmowie z Jackiem Cieślakiem z Rzeczpospolitej.
Jacek Cieślak: Pana ojciec miał na imię Horst. Kiedy przed laty pytałem, co znaczy pana pseudonim Horst Leszczuk, wspominał pan tylko o zapożyczonym z Gombrowicza nazwisku. Miał pan kłopot, żeby mówić o niemieckim pochodzeniu taty? Grzegorz Jarzyna: Nie można o tym mówić, zapominając, że przed wojną Śląsk był podzielony. W Chorzowie miałem 500 metrów do przedwojennej polsko-niemieckiej granicy. Jeden przystanek tramwajem. Dlatego takie historie jak mojej rodziny na Śląsku zdarzały się często. Mój ojciec miał na imię Horst, ale nie lubił swojego imienia. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Jarzina, bo rodzina przybyła na Śląsk z Austrii. Tata zmienił je na Jarzyna i zawsze używał imienia Józef. - Czy pseudonim Horst Leszczuk miał oznaczać polsko-niemieckie wychowanie? - Ojciec nie lubił niemieckiego imienia również dlatego, że rówieśnicy używali go, by mu dopiec. Ale dla mnie było ono synonimem fundamentu, czegoś stałego, na pewno wychowan