EN

23.09.2024, 10:47 Wersja do druku

Polita

„Polita” w reż. Janusza Józefowicza w Teatrze Polskim w Szczecinie. Pisze Daniel Źródlewski na blogu Teksty Źródłowe.

fot. Włodzimierz Piątek / mat. teatru

Pola Negri, pochodząca z Polski aktorka, to jedna z największych gwiazd hollywoodzkiego kina niemego. Choć dziś z przyczyn obiektywnych rzadko sięga się do jej filmowego dorobku, to jej wizerunek z charakterystycznym i hipnotyzującym spojrzeniem znany jest nie tylko filmowym koneserom. Jest niewątpliwie ikoną uniwersalnej popkultury. Historia jej życia i droga do światowej kariery wciąż rozpala wyobraźnię współczesnych wrażliwców i marzycieli. Od teraz historia Poli Negri w musicalu „Polita” zrealizowanym w rewolucyjnej technologii 3D na deskach Teatru Polskiego w Szczecinie.

Biografiami Poli Negri można by zapełnić spory książkowy regał, którego z uwagi na nieustanne zainteresowanie, kurz nie zdołałby pokryć. Pod koniec lat ’70 XX wieku sama aktorka wydała autobiograficzny „Pamiętnik gwiazdy”. Dużym uznaniem cieszy się antologia „Własnymi słowami” Mariusza Kotowskiego zawierająca artykuły, eseje i opowiadania pióra samej Negri. O jej historii nakręcono wiele filmów, w tym nagradzany dokument „Życie jest snem w kinie” zrealziwoany przez wspomnianego Kotowskiego. O Apolonii Chałupiec przypominają jeszcze odciski dłoni w hollywoodzkiej Alei Sław albo obraz Tadeusza Styki, który artystka jeszcze za życia podarowała Muzeum Narodowemu w Warszawie (do dziś w kolekcji). W jej rodzinnym Lipnie organizowany jest festiwal filmowy „Pola i inni”, jedna z bydgoskich ulic nosi imię gwiazdy, jest także tablica pamiątkowa na elewacji kamienicy, którą kupiła dla swojej matki Eleonory Chałupiec, a później często odwiedzała (stąd tak silna legenda Poli Negri w mieście nad Brdą)

W 2011 roku właśnie w Bydgoszczy, podczas Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Camerimage, odbyła się prapremiera musicalu „Polita” zrealizowanego w rewolucyjnej dla teatru technologii 3D (Studio Platige Image). Dlatego też obecność w programie towarzyszącym prestiżowemu festiwalowi. Rzekomo produkcja dysponowała budżetem przekraczającym 3,5 miliona złotych, a na scenie zaprezentowało się ponad 150 artystów, co czyni premierową „Politę” pokazywaną w Hali „Łuczniczka” największą i najdroższą polską produkcją muzyczną. Twórcy widowiska, Janusz Józefowicz i Janusz Stokłosa, przenieśli później produkcję do kierowanego przez siebie stołecznego Teatru Buffo, w którego repertuarze jest do dziś. W warszawskim spektaklu w tytułowej roli oglądamy Nataszę Urbańską.

Po 13 latach od premiery licencję na produkcję „Polity” zakupił szczeciński Teatr Polski, dla którego rewolucyjna technologia znakomicie wpasowuje się w nową, zaawansowaną technologicznie siedzibę. Jest jednocześnie swoistym testem wciąż „badanych” możliwości skomplikowanych teatralnych machinerii. Szefujący teatrowi Adam Opatowicz nie zdecydował się na kupno praw do libretta, muzyki czy koncepcji i ich własnej interpretacji na nowo, ale zaprosił do wiernego przełożenia jego pomysłodawców i twórców – Józefowicza, Stokłosę oraz autorkę tekstu Agatę Miklaszewską. O tym, że to niemal wierna kopia warszawskiej produkcji można się łatwo przekonać oglądając fotografie lub filmowe zwiastuny. Zmianie uległa obsada spektaklu, w rolach głównych oglądamy aktorów Teatru Polskiego, jednak odtwórców niektórych ról, szczególnie tancerzy, wyłoniono w castingu. Dopisano kilka scen, zmieniono niektóre sekwencje, ale szczecińska „Polita” to powtórzenie warszawskiej superprodukcji.

Obawiam się, że technologia 3D w teatrze się nie przyjmie. Dowodem, niech będzie fakt, że zabieg wykorzystany przed trzynastoma laty nie znalazł wielu naśladowców. Chyba, że mowa o komercyjnych widowiskach wędrownych, w których multimedialne czary zastępują aktorów. Owszem, nie mogę odebrać tym efektom urody, zachwytu i podziwu, ale odnajduję więcej minusów, czy przeszkód. Koronnym jest fakt, że okulary 3D znacznie przyciemniają widok sceny, praktycznie pozbawiając aktorów twarzy, widać właściwe ich czarne sylwetki. Przy typowych dla musicali aktorskich technikach, stawiających nie na emocje, a szeroki, wyrazisty gest, robi się jeszcze bardziej jednowymiarowo (sic!). Oglądanie spektaklu dla osób z wadą wzroku – nie używających soczewek, a okulary, jest prawdziwą gehenną, zwieńczoną intensywnym łzawieniem i bólem. Ponadto efekty 3D wymagają od aktorów niezwykłej precyzji ruchu (stanięcia dokładnie w konkretnym punkcie), co pozbawia wiele scen spontaniczności i musicalowej beztroski czy radości. Nie pomaga fakt, że niektóre z animacji dziś trącą myszką, przywodząc na myśl tandetne efekty specjalne z Bollywood (choćby scena „ognista”). Daleko im do zdumiewających efektów znanych z choćby „Avatarów” albo (tu bliżej do musicalu) przepięknemu filmowemu hołdowi Wima Wendersa dla wybitnej tancerki i choreografki Piny Bausch. Owszem, są sceny które absolutnie i bezdyskusyjnie zachwycają – to choćby lot samolotem, czy oprawa scen napowietrznych. Jednak mnie w tych momentach bardziej urzekała forma tradycyjnej animacji, analogowe czyli ręczne wzbudzanie teatralnych maszyn. Zamiast zachwycać się wirtualnym światem skupiłem uwagę na sznurkach wprawiających samolot w ruch, albo tych na których podwieszeni są aktorzy.

To przewrotne (nie ironiczne), lecz wykorzystana w spektaklu hipernowoczesna technologia 3D uwypukla czar i siłę teatru w wymiarze archaicznym czy tradycyjnym. To rozmaite sceniczne urządzenia i machiny, sztankiety, liny, sznurki, ruchome konstrukcje, zapadnia, a przede wszystkim niesamowita praca zespołu technicznego. Ich sposoby animacji i wzbudzania elementów scenografii w ruch zasługują na najwyższe uznanie. Przy pomocy nowych mediów można „oszukać” widza, ale ten nigdy nie zgodzi się na fałsz na scenie.

Dowodem na powyższe jest przewspaniała, nie tylko muzycznie piosenka „Zróbmy film” i towarzysząca jest choreograficzna sekwencja z wykorzystaniem niewiarygodnej ilości sprzętów, dekoracji, kostiumów. Ach! Ileż tam się dzieje! To imponująca parada ikonicznych filmowych postaci, dynamiczny kalejdoskop motywów i znaczeń znanych ze srebrnego ekranu. Wszystko w skali makro – od ilości po wielkość w każdym wymiarze – szerokości, wysokości czy głębokości, a może i cięciwy. Raz jeszcze wielkie brawa dla całego sztabu zakulisowych pracowników Teatru Polskiego w Szczecinie. Jesteście prawdziwymi czarodziejami! Jest tu też scena, która jeszcze dobitniej podkreśla siłę tradycyjnego teatru, a dyskredytuje rolę wirtualnej scenografii. Myślę o popularnym gagu, znanym z wielu starych filmów, czyli widowiskowym przewróceniu monstrualnej (lecz lekkiej) imitacji fasady domu z otworami okiennymi w miejscach… odpowiednich (ekhm). Dzięki temu oraz matematyce bezpieczeństwo aktorki, na którą ów dom spada jest zapewnione, a efekt? Nie było osoby na widowni, która by nie westchnęła. Cudo!

Nie chcę powyższym zanegować pomysłu na trójwymiar w teatrze, mało tego, gorąco i szczerze polecam każdemu tego doświadczyć. Jestem pewien, że szczecińska „Polita” szybko stanie wizytówką nowego Teatru Polskiego i będzie wielkim przebojem tej sceny. Widać to zresztą już w podglądzie dostępności miejsc na spektakle na najbliższe miesiące (!). Choć bilety nie należą do najtańszych i są porównywalne z cenami w Buffo (ponad 100 zł), to schodzą niczym ciepłe bułeczki. Warto! Zapewniam.

Porzucam analizę technologiczną i ekonomiczną, teraz muzyka.

Janusz Stokłosa, jak na mistrza gatunku przystało, skomponował pełnokrwiste musicalowe melodie. Kiedy trzeba jest smutno, rzewnie, wzruszająco, kiedy indziej energetycznie, radośnie i skocznie. Kilka z utworów – „Adrenalina”, „Plotki” czy „Zróbmy film” – to prawdziwe przeboje, do których chce się wracać. Utwory z produkcji Teatru Buffo dostępne są w serwisach streamingowych, warto posłuchać. Co ciekawe jego muzyka, choć nawiązuję oczywiście do epoki, nie jest w żaden sposób archaiczna. Udało mu się odnaleźć muzyczny kompromis między taperem ze starego kina a dynamicznymi i różnorodnymi dźwiękami współczesności. Całość spaja czy dopełnia oczywiście musicalowy sznyt z rytmicznymi melodiami i łatwymi refrenami. Niestety problemy z nagłośnieniem, szczególnie ze zbyt wysokimi poziomem głośności, pozbawiły wiele utworów czytelności. Zniekształcały muzykę i nie pozwalały na zrozumienie słów. To kolejny spektakl, w którym szczególnie w scenach zbiorowych, nie sposób zrozumieć śpiewanego tekstu. Może warto rozważyć, wzorem oper, wyświetlanie napisów przynajmniej w musicalowych produkcjach, w których słowa piosenek stanowią integralną część narracji.

Po zdjęciu okularów 3D widać aktorów! Wirtualna scenografia jest trochę rozmyta, ale dla każdego astygmatyka to żadna nowość. Druga część spektaklu powtarza niektóre wirtualne sekwencje, co pozwala faktycznie ograniczyć używanie okularów. W niektórych scenach by poznać wielowymiarowość obrazu wystarczyło spojrzeć przez nie jedynie na chwilę. Obserwacja „sąsiadów” na widowni wskazała, że była to metoda raczej powszechna.

Wielki szacun dla Mistrza Józefowicza za dyscyplinę choreografii oraz postaciowania drugiego planu. Woooow! Wszystkie sceny zbiorowe zachwycają choreograficzną precyzją. Nie ma tam miejsca na udawane gesty, oszukane ruchy. Każdy doskonale wie co ma robić, każdy doskonale wie kim jest, każdy doskonale wie gdzie jest i gdzie za ułamek sekundy ma być. Brawo! Dawno nie oglądałem w Teatrze Polskim tak dobrze nastrojonego i zgranego zespołu. Dawno też nie byli w tak wybornej kondycji. Mam nadzieję, że metody Józefowicza „przydadzą się” w przyszłych realizacjach. Słowa uznania tym bardziej wyjątkowe, że część aktorów drugiego planu to przecież osoby spoza zespołu, wybrane w castingach.

W roli włoskiego gwiazdora Rudolfa Valentino oglądamy Karola Drozda. Nie miał jednak szans rozkochać w sobie publiczności, bo jego sceniczny udział miał charakter epizodyczny, w sprzeciwiliście do wirtualnej obecności „archiwalnego” gwiazdora. Nie zachwyciła, nawet tak oczekiwana taneczna scena z Polą Negri. Zawiódł też brak na scenie Charliego Chaplina, którego oglądamy jedynie na ekranie. Nie rozumiem z kolei tak szerokiego rozwinięcia sekwencji Księcia Serge'a Mdivaniego, choć Olek Różanek poradził sobie z rolą przepysznie, zarówno aktorsko, wokalnie i tanecznie (!!!). Swoją drogą niezły wąs.

Każde pojawienie się na scenie przebiegłych producentów filmowych Zukora (Adam Dzieciniak) i Goldwyna (Sławomir Kołakowski) było gwarancją uśmiechu i szyderczego humoru. Ich postaci mają za zadanie uspokojenie emocji i musicalowego bziancjum, są także ciekawymi puentami, z nutą filozoficznego zacięcia. Jeśli dobrze zrozumiałem, te sceny zostały „dopisane” lub rozszerzone dla potrzeb szczecińskiej inscenizacji. Obaj Panowie, podobnie jak Janicki, musieli sięgnąć do spokojniejszych czy oszczędniejszych rewirów swojego zaplecza technik teatralnych. Mam nadzieję, że w kolejnych prezentacjach nie poluzują. Są wyborni!

Nie do poznania wręcz jest Adrianna Szymańska jako Luella. Och! Cóż za stylizacja! Wyraźnie cieszy i bawi się swoją postacią, a muzycznie, jak zawsze, wielka klasa! "The New York American - Ploteczki - yes we can Hedda, Sheila i Louella - To rubryka jest codzienna” czyli refren utworu „Ploteczki”, który Szymańska śpiewa z Eweliną Bemnarek i Joanną Pasternak, długo pozostaje w pamięci. Pisząc o trzech dziennikarkach (przywołując raz jeszcze początek akapitu o stylizacji) należy wyróżnić znakomitą pracę Katarzyny Banuchy. Jej kostiumy to najprawdziwsza brawura szyku i elegancji! Wyglądają jakby zostały żywcem wyjęte ze starych filmów z Polą Negri, tylko zyskały jaskrawe kolory.

Wyróżniającą rolę, pełną wrażliwości i czułości, stworzyła Katarzyna Sadowska. Jej matka jest przejmująca i prawdziwa. Rozumiem wymogi i sznyt musicalowej formy, ale ta właśnie praca jest dowodem, że nie musi być to tak płaskie (mimo 3D). Wykonywana przez Sadowską w jednej z pierwszych scen piosenka jest jednym z najpiękniejszych momentów widowiska, choć pozbawionym wirtualnych ozdobników. Sadowska stoi na pustej scenie, oświetlona jedynie punktowym reflektorem. Taaak!

Reżyser Janusz Józefowicz postać Ernsta Lubitscha powierzył Michałowi Janickiemu. Uwielbiany przez publiczność aktor dobrze poradził sobie z rolą – był wyraźnie powściągliwy, pilnował każdego gestu czy słowa, a przecież każdy bywalec Polskiego, wie że to wbrew jego scenicznemu emploi. Janicki zrezygnował z szerokiego gestu i puszczania oczka do publiczności. Stworzył postać szlachetną i dobroduszną. Mimo odwzorowywania reżyserskiego drygu i bagatelizowania uczucia Negri, Lubitsch Janickiego pozwala się lubić, to bardzo dobra rola. „Problem” z jego kreacją leży jednak gdzie indziej i jest absolutnie niezależny od aktora (sic!). Michał Janicki ma 62 lata, a Sylwia Różycka dwie dekady mniej. W rzeczywistości Lubitsch (1892–1947) był starszy od Negri (1897–1987) zaledwie o 5 lat. Jednak gdy spojrzeć na zespół Teatru Polskiego wyraźnie zobaczymy pokoleniową „dziurę”. Nie było wyjścia? A casting?

W tytułową Politę, czyli Apolonię Chałupiec, wciela się znakomita aktorka dramatyczna i musicalowa Sylwia Różycka. Wybór nie mógł być inny. Jednak multimedialna formuła widowiska nie pozwoliła aktorce na powtórzenie fenomenalnej kreacji, gdy wcielała się w Edith Piaf. Jej Polita jest arcyrzetelnie opracowaną rolą, ale nie opartą na tak misternym i wiarygodnym odwzorowaniu bohaterki jak w spektaklu nieodżałowanego Jana Szurmieja. Nie musiała „uczyć się” śpiewać głosem Poli Negri, bo go zbyt dobrze nie znamy, wszak większość z jej filmów była niemych. Interpretacja Negri jest bardziej dowolna, nie wymagała takiego poświęcenia, jak choćby zgolenie dla potrzeb spektaklu brwi. Różycka nie powtarza tu gestów, ruchów, spojrzenia, nie imituje głosu aktorki. Musiała za to nauczyć się wręcz kaskaderskich układów napowietrznych i szaleńczych wręcz choreografii. I za to bezgraniczne chapeau bas! Jednak zabrakło w tym wszystkim emocji, a może nawet empatii dla portretowanej postaci. Muzycznie jest brawurowo, szczególnie, że niektóre z utworów wymagały wspominanych powyżej akrobacji i figur pozornie niemożliwych. Różycka potwierdziła muzyczną doskonałość. Mam nadzieję, że Teatrowi Polskiemu uda się opublikować „nasze” wersje musicalowych utworów.

Ach! Cudowna jest młodziutka aktorka (a co!) w roli małej Apolonii. Szkoda, że jej nazwisko nie zostało wyróżnione w programie, bo wydaje się godne zapamiętania. Przed Panią Droga X świetlana aktorska przyszłość.

Niepokoi mnie, że „Polita” to kolejny gotowy „produkt” jedynie adaptowany dla szczecińskiego teatru. Gdy zerknąłem w zestawienie ubiegłorocznych produkcji to ze zdziwieniem skontastowałem, że ich część jest ponownymi wersjami autorskich adaptacji realizowanych oryginalnie na innych scenach. Brakuje mi wsobnego repertuaru, a trudno za taki przyczynek uznać, że fakt, że Pola Negri grała Carycę Katarzynę II Wielką, a ta urodziła się w Stettinie. Nie zdziwię się jak niebawem do repertuaru Teatru Polskiego wejdzie (wjedzie?) nowa wersją „Metra”, a argumentem będzie fakt, że nowa siedziba teatru znajduje się pod ziemią…

Mimo to, Drodzy Państwo – biegusiem planować wizytę w Teatrze Polskim. „Politę” po prostu trzeba zobaczyć, nawet jeśli…

 

Tytuł oryginalny

Polita

Źródło:

Teksty Źródłowe
Link do źródła

Autor:

Daniel Źródlewski

Data publikacji oryginału:

23.09.2024