EN

10.01.2022, 09:46 Wersja do druku

Polacy są niemili

"Bowie w Warszawie" Doroty Masłowskiej w reż. Marcina Libera w STUDIO teatrgalerii w Warszawie. Pisze Rafał Węgrzyniak w portalu Teatrologia.info.

fot. Natalia Kabanow

Punktem wyjścia trzeciego dramatu Doroty Masłowskiej rozpoczętego jeszcze w roku 2010 – po Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku z 2006 i Między nami dobrze jest wystawionego w 2009 – stała się krótka wizyta w Warszawie brytyjskiego wokalisty i aktora Davida Bowiego.

Bodaj w maju 1973, a według innych źródeł raczej w kwietniu 1976, w trakcie podróży pociągiem z Moskwy do Berlina Zachodniego Bowie wysiadł na Dworcu Gdańskim i w księgarni przy żoliborskim placu Wilsona, przemianowanym w PRL na Komuny Paryskiej, kupił płytę zespołu Śląsk z pieśnią Stanisława Hadyny Helokanie wystylizowaną na nawoływania beskidzkich pasterzy. Jej echa pojawiły się w 1977 na albumie Bowiego Low w utworze Warsaw.

Epizod ten ukazany jest na początku i na końcu dramatu Masłowskiej Bowie w Warszawie, który wyreżyserował Marcin Liber w Studio. Ponadto w trzygodzinnym spektaklu Bowie (Bartosz Porczyk) w zakrywającym również twarz złotym skafandrze przybysza z kosmosu, nawiązującym do jego ról estradowych (The Rise and Fall Ziggy Stardust and the Spiders from Mars, 1972) i filmowych (Człowiek, który spadł na Ziemię, 1975), krąży po scenie jako niewidzialny dla innych postaci narrator i obserwator życia codziennego Polaków w PRL. Staje się więc świadkiem poszukiwania przez plutonowego Milicji Obywatelskiej Wojciecha Krętka (Marcin Pempuś) mordercy kobiet nazywanego Dusidamkiem z Mokotowa czy rozmowy kwalifikacyjnej szukającej pracy po usunięciu ze studiów Reginy (Maja Pankiewicz) z dyrektorem księgarni (Andrzej Szeremeta) przy placu Komuny Paryskiej. Oba wątki łączy wydana pod pseudonimem powieść milicjanta, o której Regina dyskutuje z agresywnym dyrektorem, będącym sfrustrowanym literatem uzależnionym od alkoholu. Regina przede wszystkim przeżywa rozterki związane z nieuświadomionymi skłonnościami lesbijskimi. Zdeklasowana w rezultacie wojny matka (Marta Zięba) zamierza wydać Reginę za hodowcę pieczarek Koziełka (Rob Wasiewicz), który zabiega o zgodę obu kobiet na ślub. Regina jest jednak zarazem molestowana w domu przez kuzynkę (Dominika Biernat), córkę cioci Waci (Ewelina Żak), pod pretekstem wtajemniczania w pożycie z mężczyznami. Ma za sobą także gwałtowne zbliżenie seksualne z Judytą (Sonia Roszczuk) na obozie harcerskim. Poza tym przez scenę przewija się sprzątająca w księgarni pani Nastka (Rozalia Mierzicka), opowiadająca o swym ciężkim życiu z będącym pijakiem i na dodatek bijącym ją mężem. Nie tylko ona, ale i inne polskie kobiety szukają więc pocieszenia, modląc się do Matki Boskiej z aureolą w kolorach tęczy. Wreszcie kilka razy na scenę wychodzą wszyscy aktorzy w kobiecych strojach ludowych z bliżej nieokreślonego regionu, aby zamarkować śpiewanie utworu Helokanie i tym samym ośmieszyć rodzime tradycje kultywowane przez wieśniaków i państwowy mecenat.

Masłowska w ramach stypendium przyznanego przez władze Chińskiej Republiki Ludowej, a pod wpływem perswazji performatyka Tomasza Platy związanego z Komuną//Warszawa i do niedawna zajmującego stanowisko wicedyrektora Studia, napisała kolejny utwór dla teatru. Pozbawiony jest on dramaturgicznej konstrukcji, ponieważ ma charakter epicki z narracją wpisaną w didaskalia i oparty został na opowieściach postaci, nie zaś dialogach pomiędzy nimi. Docenić jednak warto gotowość Masłowskiej do pisania utworów na zamówienie teatrów, bo przecież jej dzieła niedramatyczne, Paw królowej czy Inni ludzie, były natychmiast przenoszone na sceny. W swym pierwszym dramacie, poniekąd historycznym, Masłowska próbowała dowieść, że Polacy byli w PRL, nawet w dobie liberalizacji i otwarcia na Europę Zachodnią w okresie sprawowania funkcji pierwszego sekretarza PZPR przez Edwarda Gierka, społeczeństwem zacofanym, w którym na wszystkie sposoby dyskryminowano kobiety, a miłość lesbijska nie mogła zaistnieć w kulturze poza więzieniem. Dlatego jeszcze dzisiaj Polacy ze starszych generacji, uformowani w PRL, odmawiają kobietom prawa do aborcji na życzenie i nie chcą zalegalizować jednopłciowych związków partnerskich, tym samym uniemożliwiając przemiany obyczajowe, które dokonały się już na Zachodzie. Żeby nie pozostawić widzom wątpliwości jaki jest podtekst polityczny zarówno dramatu, jak i spektaklu, w jego epilogu w trakcie ucieczki przez Warszawę do pociągu androgynicznego Bowiego, uznanego przez tłum za psychopatycznego mordercę, czyli poszukiwanego Dusidamka z Mokotowa, Liber wyświetla filmowe migawki z demonstracji Strajku Kobiet pod transparentami z ordynarnym hasłem „Wy…ać”.

fot. Natalia Kabanow

Nawet obecny antagonizm polityczny pomiędzy środowiskami liberalno-lewicowymi a konserwatywnymi, będący pogłosem wojny kulturowej, wywodzi Masłowska z PRL, gdyż po odczytaniu szeregu donosów na potencjalnego Dusidamka każe milicjantowi wygłosić długi monolog o wzajemnej nienawiści Polaków.

Gorszego kandydata na sędziego Polaków, niż funkcjonariusz MO autorka Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną nie mogła już wybrać. Tym bardziej, że w dramacie nieprzypadkowo nie zostały ukazane ani przywołane żadne elementy systemu komunistycznego związane z jego totalitarnym charakterem, jak podporządkowanie Związkowi Sowieckiemu i pozbawienie narodowej suwerenności, obowiązywanie ideologii marksistowskiej, propaganda, cenzura, terror i inwigilacja. Parokrotnie postacie narzekają tylko na niedobór towarów na rynku i konieczność zdobywania ich poprzez stanie w kolejkach lub przekupywanie sprzedawców, co jest obiegowym truizmem dotyczącym warunków życia w PRL.

Natomiast sugestia Masłowskiej, że w 1973 lub 1976 młoda kobieta, żyjąca w Warszawie, kształcąca się, czytająca współczesną literaturę i prasę, mogła nie wiedzieć o istnieniu miłości lesbijskiej, jest po prostu niedorzeczna. Tadeusz Różewicz, który w 1971 szkicu Miłość lesbijska w romantycznym przebraniu ujawnił, że zrezygnował z adaptacji Poganki Narcyzy Żmichowskiej jako zawoalowanego obrazu związku erotycznego dwóch kobiet, właśnie w 1973 napisał Białe małżeństwo. A ten dramat, w którym zostały przetworzone motywy z powieści Żmichowskiej, miał prapremierę w 1975 i był grany ponad pięćset razy w nieistniejącym już Teatrze Małym, działającym w podziemiach Domów Towarowych „Centrum” po drugiej stronie ulicy Marszałkowskiej. Poza tym był to też okres, gdy pod wpływem rewolucji obyczajowej doszło w PRL do popularyzacji seksuologii i na masową skalę były wydawane książki z tej dziedziny. Porady dla mających kłopoty z tożsamością seksualną publikowały czasopisma młodzieżowe.

W całym spektaklu realia obyczajowe są traktowane z niebywałą nonszalancją. Hodowca pieczarek z podwarszawskiej wsi, pogardliwie nazywany badylarzem, przychodzi do mieszkania Reginy i jej matki z pierwszą wizytą w jeansowej kamizelce nałożonej na nagi tors i w spodniach z rozszerzonymi nogawkami niczym hippis z Kalifornii. W tej sytuacji nawet wiarygodnie odgrywane przez Wasiewicza nerwowe spryskiwanie rąk śmierdzących końskim nawozem wodą kolońską, a następnie jej wcieranie we włosy, nie jest w stanie uratować mimo wszystko najzabawniejszej sceny w spektaklu. Kończyć się owa wizyta badylarza powinna zresztą zniszczeniem przez niego mebelka wyniesionego przez matkę Reginy z rodzinnego domu zaraz po wojnie, ale owa katastrofa jest nieczytelnie zamarkowana. Skądinąd wiele sekwencji w spektaklu, łącznie z rozwiązaniem zasadniczych wątków w epilogu, trudno zrozumieć, bo zamazane są w nich sytuacje albo kwestie. Nie śmieszą również pretensjonalne zachowania – ubranej, jak większość postaci, w stroje uszyte z jeansu, które były wtedy w PRL rzadko noszone, bo kupować je trzeba było za dolary w PEWEX-ie – matki Reginy granej przez Ziębę z temperamentem, ale wbrew jej społecznemu rodowodowi sprzed wojny. Nie tylko pod względem komizmu tekst i inscenizacja Bowiego w Warszawie nie wytrzymuje porównania z Między nami dobrze jest w TR Warszawa w reżyserii Grzegorza Jarzyny, niewątpliwie największego jak dotąd, choć kontrowersyjnego, sukcesu Masłowskiej. Liber w Studio, podobnie jak niegdyś Jarzyna w TR, usiłował rozbawić publiczność krytycznymi i szyderczymi portretami Polaków jako ograniczonych i zakompleksionych prowincjuszy bez tożsamości, historii czy kultury, ale na wszystkich polach poniósł porażkę. Poza tym w Między nami dobrze jest ośmieszeni zostali również wielkomiejscy celebryci bądź Europejczycy polskiego pochodzenia, wstydzący się swego rodowodu. Masłowska zdawała się też pojmować dzieje Polski po 1939, natomiast w Bowiem w Warszawie została z jej wiedzy tylko opowieść matki Reginy o wyniesieniu ze zrujnowanego domu zaraz po wojnie mebelka, który stał się powodem rodzinnych kłótni.

Dekoracja Mirka Kaczmarka jest niemal abstrakcyjna, zbudowana z kilku geometrycznych brył w kolorze szarym ustawionych na obrotowej scenie, co nie pomaga osadzić sztuki w topografii Warszawy ani w scenerii PRL, której w zasadzie jedynym znakiem jest dywan na ścianę z orłem bez korony oraz tiulowe zasłony.

Na scenę wkraczają też jakoby maszerujący po ulicach Warszawy, ludzie w kostiumach monstrualnych pieczarek z nazwą zapewne państwowego przedsiębiorstwa: „Polgrzyb”. Jest to przejaw całkowitej nieznajomości realiów ekonomicznych, bo pieczarki, na rynku żywności wypełniające wtedy lukę powstałą w wyniku niedoboru mięsa, uprawiali wyłącznie prywatni przedsiębiorcy, którzy w PRL nie mogli liczyć na reklamę ani propagandę, która ich dyskredytowała.

Jazzowa muzyka grana w popremierowych spektaklach na żywo przez ściągnięty z Wrocławia zespół Błoto ma interesujące brzmienie, ale nie przystaje do realiów obyczajowych dramatu ani do repertuaru Bowiego. Nieporozumieniem są też śpiewane przez postacie piosenki, w stylu niejako musicalowym, napisane przez Masłowską w duchu jej nagrań z cyklu Społeczeństwo jest niemiłe. Jeśli już postanowiono wprowadzić ten rodzaj muzyki do spektaklu, to należało wykorzystać cenione wtedy także poza Polską utwory rodzimych jazzmanów – Zbigniewa Namysłowskiego czy Michała Urbaniaka, inspirowane folkiem. Ale nie wchodziło to w grę, gdyż podważałoby tezę Masłowskiej, że w 1973 bądź w 1976 jakoby nie istniała oryginalna polska literatura, muzyka czy sztuka, kino bądź teatr poza czytanymi przez nią w trakcie pisania dramatu milicyjnymi powieściami albo komiksami. Rzutuje ona dzisiejszy stan rzeczy w przeszłość, gruntownie ją w ten sposób fałszując.

Prapremiera Bowiego w Warszawie więc rozczarowuje mimo, że jej twórcy dysponowali kilkoma mocnymi atutami, jak trzeci utwór dla teatru Masłowskiej czy zespół aktorów wywodzących się w znacznym stopniu z Wałbrzycha i Wrocławia, na czele z mającym ogromne możliwości wokalne, zademonstrowane właściwie tylko w końcowej piosence, Porczykiem. Nic dziwnego, że wiele osób wychodzi ze Studia w antrakcie Bowiego w Warszawie. Ci widzowie, którzy w nim pozostają, uważnie słuchają monologów napisanych przez modną pisarkę, która w zasadzie nic godnego uwagi nie ma im do zakomunikowania w swej pokracznej polszczyźnie. Powtarza tylko komunały środowisk lewicowych o kulturowym i obyczajowym zacofaniu Polski, dyskryminowaniu w niej kobiet i mniejszości seksualnych, mimo iż udowodniła, że stać ją na zademonstrowanie niezależności, chociażby zrywając w 2011 współpracę z Krystianem Lupą przy wrocławskiej Poczekalni.0.

Tytuł oryginalny

POLACY SĄ NIEMILI

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Rafał Węgrzyniak

Data publikacji oryginału:

06.01.2022