„Pippin, czyli historia prawdziwa o poszukiwaniu szczęścia” Stephena Schwartza w reż. Jerzego Jana Połońskiego w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Pisze Beata Baczyńska w „Gazecie Świętojańskiej”.
Musical “Pippin” z muzyką i piosenkami Stephena Schwartza i librettem Rogera O. Hirsona miał swoją premierę na Brodwayu w 1972 r. w reżyserii Boba Fosse’a, który był także choreografem spektaklu. Publiczność wspaniale przyjęła to przedstawienie, które dla autora okazało się, kolejnym po “Godspell” z 1971 r. sukcesem. “Pippin” po przerwie wrócił na nowojorską scenę w 2013 r. w reżyserii Diane Paulus i kolejny raz zachwycił publiczność. Równie entuzjastycznie została przyjęta przez widzów i krytyków poznańska inscenizacja, której premiera odbyła się 7 września 2019 roku. Choć lata mijają zainteresownie tym musicalem nie słabnie, a publiczność z radością wkracza w szalony świat wspólnej zabawy.
Już w pierwszej scenie, kiedy pojawiają się artyści cyrkowo-kuglarskiej trupy, otrzymujemy bezpośrednie zaproszenie do tego cudownego świata. W tym spektaklu brak “czwartej ściany”, a widz nie ma być jedynie odbiorcą, ale aktywnym uczestnikiem. “Mamy magię i sny, (…) mamy sztuk boskich tutaj moc” zpewniają i zachęcają do wspólnej drogi, aż do finału, którego nie zapomnimy do końca życia. Feeria barw kipiącej energią grupy, światła i fajerwerki tworzą szalony wir, w który nie sposób nie dać się wciągnąć. Ruszamy, więc prowadzeni przez Mistrza Ceremonii (Dagmarę Rybak), aby obejrzeć fikcyjną historię Pippina, najstarszego syna Karola Wielkiego. Oto młodzieniec powraca na dwór swego ojca po wielu latach spędzonych na uczelni w Padwie, gdzie kształcił swój umysł, a teraz pragnie znaleźć prawdziwe spełnienie, aby jego życie miało sens, a on stał się kimś superwyjątkowym.
Pippin (Wojciech Daniel) jednak nie ma pomysłu na swoje życie, więc korzysta z cudzych, żeby sprawdzić, co uczyni go wyjątkowym. Jako syn wielkiego króla, zwycięzcy wielu bitew, twórcy wielkiego imperium i brat dzielnego rycerza Ludwika, zaczyna od próby odnalezienia sensu życia w byciu żołnierzem. Jednak okrucieństwo wojny uświadamia mu, że to nie jest jego droga. Tak samo rozczarowująca staje się próba zostania sprawiedliwym władcą, szukania spełnienia w rozkoszach cielesnych, czy religii. Mistrz Ceremonii podsuwa mu kolejne pomysły i umacnia go w konieczności poszukiwań tego, co uczyni go kimś wyjątkowym. I wtedy na scenie pojawia się Katarzyna – zamożna wdowa z małym synkiem, która stara się nie tylko zatrzymać Pippina przy sobie, ale także przełamać jego smutek i apatię wywołaną brakiem wielkiego celu w życiu. Dzięki małemu Teosiowi i Gęsi mamy wrażenie, że sprawy przyjmują dobry obrót, a Pippin choć nie dokonał spektakularnych czynów wydaje się być szczęśliwy. Jednak pragnienie wzbicia się ponad codzienność zwycięża i nasz bohater porzuca Katarzynę, aby osiągnąć szczyt i stać się kimś superwyjątkowym, bo wierzy, że to jedyna droga do tego, aby być szczęśliwym. Jednak finał tej historii nie jest taki, jaki obiecywał Mistrz Ceremonii i jakiego spodziewali się widzowie, bo w ostatniej chwili Pippin zrozumiał, co w życiu jest najważniejsze i gdzie kryje się prawdziwe szczęście.
Podtytuł przedstawienia informuje, że to “historia o poszukiwaniu szczęścia”. Właśnie pytanie o szczęście chyba staje się najważniejsze w tym spektaklu. Czy trzeba dokonać czegoś wielkiego w swoim życiu, żeby być szczęśliwym? Czy warto starać się być kimś wyjątkowym na siłę? Czy potrzebujemy tej wyjątkowości, wielkości, uznania innych? Pippin choć przedstawiony jako konkretna historyczna postać, to jednak typowy everyman, z którym każdy z nas mógłby się utożsamić. Kto bowiem choć przez krótki czas nie myślał, że sens życia odnajdziemy na pierwszych stronach gazet lub serwisów internetowych, wśród blichtru sławy i błysku popularności, a szczęście zarezerwowane jest tylko dla ludzi sukcesu? Dopiero życie uczy nas, że to, czego potrzebujemy i co czyni nas szczęśliwymi, nie ma z tym nic wspólnego. Jednak choć przedstawienie skłania nas do tak poważnych przemyśleń, to jednocześnie przypomina strzelający iskrami tygiel, w którym powstaje doskonała mieszanka musicalu, burleski, wodewilu, a nawet cyrku. Spektakl kipi humorem, często absurdalnym, czasem rubasznym, miejscami nawiązującym do stylistyki Latającego Cyrku Monty Pythona. Widać to szczególnie w scenach tanecznych i opartych na samej choreografii przygotowanej przez Paulinę Andrzejewską-Damięcką. Z ruchem scenicznym dobrze komponują się kostiumy Agaty Uchman – kolorowe, nawiązujące do strojów cyrkowców lub postaci z komedii dell’arte. A to wszystko na prawie pustej scenie, na której Mariusz Napierała za pomocą kilku półobramowań ze światełkami stworzył zaskakującą głębię dla niewielkiej sceny poznańskiego teatru. Może mogłoby być jeszcze bardziej kolorowo i z większym rozmachem, ale przy tego typu przedstawieniu zawsze może być jeszcze więcej cekinów, brokatu i fajerwerków. A jednak “scena aż od wrażeń się gnie” nie z powodu przepychu, lecz scenicznej magii, która przemienia cynfolię, sztras i zwykły trykot w złoto, brylanty i jedwab.
Muzyka Stephana Schwartza jest nieco eklektyczna, nie ma jednego spójnego stylu, ale piosenki są melodyjne i “wpadają w ucho”. Zresztą zaskoczeni stwierdzamy słuchając kolejnych numerów, że przecież my to znamy, bo niektóre z nich znalazły swoje miejsce na estradzie, na przykład piosenkę “Corner of the Sky” wykonywała grupa Jackson 5, Dusty Springfield i Petula Clark, a utwór “Morning Glow” Michael Jackson.
Najważniejszą postacią tego przedstawienia jest niewątpliwie Mistrz Ceremonii, który kieruje przebiegiem wydarzeń, jest nieco demonicznym demiurgiem scenicznego świata, który wraz z upływem czasu odsłania swoje prawdziwe diabelskie oblicze. Dagmara Rybak spisała się w tej roli znakomicie. Stworzonej przez nią postaci nie brakowało charyzmy, pewności siebie i siły, a przy tym świetnego głosu. Ciekawostką jest, że na Brodwayu rolę tę najpierw grał mężczyzna (Ben Vereen), a dopiero w czasie wznowienia zagrała ją kobieta (Patina Miller) i oboje za swe role otrzymali nagrodę Tony.
Tytułowego Pippina zagrał Wojciech Daniel, który świetnie ukazał zagubienie bohatera, który nie wie, czego chce, nie wie, co ma zrobić, który szuka swojej drogi do szczęścia, ale wraz z przebytą drogą zmienia się i dojrzewa. To rola dobrze zagrana, a co w musicalu równie ważne, dobrze zaśpiewana. Aktor ma ciekawy głos i mam nadzieję, że jeszcze nie jeden raz zobaczymy go i usłyszymy na scenie.
Pochwały należą się całemu zespołowi, bo brawurowo wykreowali nietuzinkowe role i wykazali się dobrym warsztatem wokalnym. Interesująco zaprezentował się na scenie Radosław Elis w roli Króla Karola. Bartosz Sołtysiak pokazał, że świetnie odnajduje się w rolach komediowych i jako Ludwik, królewski syn tak głupi, iż może zostać świetnym żołnierzem, wielokrotnie skłaniał publiczność do śmiechu. Agnieszka Różańska jako Bertha – babcia Pippina, porwała publiczność, która wraz z nią radośnie śpiewała: “Ooo, już czas zacząć życie!”. Nie można nie wspomnieć o Łukaszu Brzezińskim, budzącym śmiech na widowni każdym swoim pojawieniem, w niewielkich, ale zwracających uwagę rolach Gęsi i… uciętej Głowy jednego z Wizygotów.
To jarmarczno-cyrkowy spektakl pełen zabawy konwencjami, często absurdalny i groteskowy, a jednocześnie niegłupi i pusty, ale skłaniający do refleksji nad tak ważnymi dla każdego człowieka sprawami jak szczęście i spełnienie w życiu. Jeśli dodamy jeszcze, że pełen świetnie zaśpiewanych, pięknych piosenek, to nie jesteśmy zdziwieni, że to szalone imaginarium od ponad czterech lat z przyjemnością jest oglądane przez widzów Teatru Muzycznego w Poznaniu. Warto!