"2020: Burza" wg scenariusza Weroniki Murek i Grzegorza Jarzyny na motywach "Burzy" Williama Shakespeare'a w reż. Grzegorza Jarzyny w TR Warszawa, pokaz online. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
Pewnie i stanowczo zmierzamy w stronę końca. Zaczęło się od niewielkich podmuchów, które z czasem nabrały siły. Dołączyły błyskawice i grzmoty. Teraz trwamy już w całkowitym chaosie, chociaż wielu nadal to wypiera i powtarza: “Jeszcze nie jest tak źle”. Jednak nie da się już zrobić kroku do tyłu, wrócić do tego, co było. Dzieje się coś ważnego i ta burza tak szybko nie przyjdzie. Zawiodą się ci, którzy czekają na słońce? Zdaje się, że to próbuje powiedzieć nam Grzegorz Jarzyna, który na warsztat wziął XVII-wieczną sztukę Szekspira i stworzył „Burzę” na miarę naszych czasów. Burzę 2020.
Nie był to pierwszy spektakl, który obejrzałam online, jednak był to pierwszy TAKI spektakl i TAK zrealizowany. „2020: Burza” Grzegorza Jarzyny to harmonijna fuzja sztuki i nowych technologii, potwierdzenie elastyczności teatru i iskierka nadziei, że pomimo ograniczającej sytuacji, zespół artystów jest w stanie stworzyć tak ważne przedsięwzięcie.
Ukłony. Oglądanie streamingu ze sceny było całkowicie nowym doznaniem, udało się jednak twórcom to, co zdawać się mogło niemożliwym – sprawili, że emocje, gesty, krople potu spływające po czole, krzyki i szepty, niczym silny impuls, rozchodziły się z warszawskiego teatru we wszystkie kierunki świata i trafiały w widzów z niesłabnącą mocą. Doprawdy ukłony, bo nie była to jedynie transmisja. To było wydarzenie. Spektakl kamer, operatorów, kabli i mikrofonów, które przypominały, że oto jesteśmy w nowej rzeczywistości, w innym świecie.
Szklane oko było zatem nie tylko częścią spektaklu, nie tylko wpuszczało nas tam, gdzie w „normalnych” warunkach nie mielibyśmy dostępu. Kamera stała się partnerką – aktorzy w niektórych sekwencjach traktowali ją dosłownie jako okno, przez które spoglądali na widzów.
Innowacyjność czuć jednak nie tylko w warstwie technicznej. Jarzyna, uwspółcześniając fabułę szekspirowskiej „Burzy”, rezygnuje z tego, co dawne i nadaje temu nowe znaczenia. Porusza się po znanej historii, pozostawia jej ogólny charakter, nie rezygnuje z postaci, jednak daje im odświeżony rys psychologiczny, modyfikuje intencje, statek morski zastępuje statkiem kosmicznym, porzuca kostiumy z epoki na rzecz ekscentrycznych i oryginalnych kreacji – szczelne kombinezony budzą dosyć jednoznaczne skojarzenia.
W „Błękitnych przestrzeniach” Tony Horwitz porównał przemierzające nieznane oceany XVII-wieczne statki do współczesnych nam statków kosmicznych. To konkretne dla danych epok środki transportu, które pozwalały człowiekowi przekroczyć granice i jednoczyć światy – kiedyś, za czasów Szekspira, ziemskie, teraz, za czasów Jarzyny, również galaktyczne.
Każda postać w “2020: Burzy” to właściwie temat na osobną recenzję. Reżyser daje nam poznać zarówno “tubylców”, jak i nowych przybyszów, którzy dopiero poznają tajemniczą wyspę. Sama wyspa zaś jawi się również jako osobny bohater – napędza ludzi, którzy na niej przebywają, motywuje lub wręcz przeciwnie. Jej znaczenie podbija wybitna muzyka Piotra Kurka, który stworzył piosenki nie z tego świata z muzyką wyspy, jej westchnieniami, indywidualną ścieżką dźwiękową – szumami, szmerami, kapaniem, dygotaniem. Wyspa to niejako głos niszczejącej, umierającej natury. To głos, który przypomina, że “żadna to radość dla ziemi, nosić człowieka na sobie”, że to właśnie jego buta, egocentryzm i myślenie, że to on jest miarą wszystkiego, doprowadzają do kryzysu. Ale to się kończy. Kończy się świat mentorów i autorytetów. Kończy się świat rzeczywisty, ale i ten wirtualny. Reżyser modyfikuje teorię, jakoby sztuczna inteligencja miała przejąć władzę na świecie i mówi: “To będzie taki prawdziwy koniec. Taki, że padnie wszystko, nawet świat cyfrowy, upadek całkowity”. Dlatego wyspa okazuje się dla rozbitków obietnicą, ale również niszczycielską siłą, która doprowadza do destrukcji. Bo nadziei dla nich nie ma. Nie mogą już szukać pociechy w upadłych wartościach, mądrości nie znajdą u starszych, bo oni, jak się okazuje, nic wartościowego nie mogą przekazać młodym. Ponieśli fiasko i powinni się do tego przyznać. Na wyspie, która staje się “naszym światem w pigułce”, przestaje liczyć się wiek i płeć. Postaci w spektaklu są płynne – kobiety grają mężczyzn i odwrotnie, mieszają końcówki, nie przywiązują się do stereotypowo wyznaczonych ról, pytają: czy o twojej płci świadczą buty, makijaż, sukienka? Twórcy grają ze sztywno ustalonymi “zasadami płciowymi” narzuconymi kiedyś przez kogoś, a następnie przejętymi przez marketing.
A potem słyszymy ze sceny: “Wypierdalaj”. Najpierw raz jakby przypadkowo. Potem znowu. I już wiadomo, że to teatr, który nie tylko diagnozuje i dyskutuje, ale i jednoznacznie określa swoje stanowisko ustami Ferdynanda (Natalia Kalita) i krwistą błyskawicą na jego twarzy. To monolog, najmocniejsza część spektaklu, o kobiecych bohaterkach u Szekspira, które “wchodzą w związki małżeńskie, albo umierają w inny sposób”, o ideologii, która każe poświęcać nasze ciała, o wizji świata stworzonej przez mężczyzn, którzy nie odróżniają faktów od iluzji.
Jarzyna zgrabnie połączył teoretycznie odległe od siebie wątki (ekologię, upadek autorytetów, strajk kobiet, sens ludzkiego istnienia, patriarchat) i uniknął przeciążenia treścią. Powiedział tym spektaklem tyle, ile trzeba było powiedzieć. Może jego wizja nie jest zbyt optymistyczna, jest jednak do bólu szczera. Przypomina, że praca nad nowym, lepszym światem zaczyna się w naszej głowie i przestrzega, że gdy człowiek nie ma wyboru, to szybko się przyzwyczaja. A obecny świat nie jest chyba tym, do którego chcielibyśmy się przyzwyczajać, prawda?