„Srebrny glob” wg Jerzego Żuławskiego w reż. Michała Buszewicza w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Aram Stern w Teatrze dla Wszystkich.
„Wszystko sen był. Ta ziemia barwna i bogata,
Słońce, zieleń i ludzie – wszystko sen był marny
I ułudny. Nic nie ma, jeno mgła skrzydlata.”
/ Jerzy Żuławski, Tatry we mgłach/
Upalna ostatnia czerwcowa sobota w Bydgoszczy: pływające tłumy po Brdzie przy Wyspie Młyńskiej, drugi dzień nie kursuje komunikacja miejska, powietrze za to faluje (podobno „w skwarze mnożą się miraże”), czas odlecieć stąd daleko, skoro na Ziemi nie daje się już żyć… Startujemy więc!
Naszym Cape Canaveral będzie od dawna opuszczony pawilon przy ulicy Gdańskiej 47a, z jego białą poprzecinaną podłogą, którą strach zadeptać docierając na widownię, posrebrzonym sufitem, równie błyszczącymi kolumnami, brak tylko górnych reflektorów, ale jest wielki ekran w tle, na którym zapętla się księżycowy widok: „odartej” z foteli widowni remontowanego Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Dlatego w tych jakże industrialnych okolicznościach Katarzyna Borkowska musiała przygotować wydawałoby się z pozoru nieosobliwą scenografię: z boxami-domkami koszmarnych lalek, stertą sztankietów rzuconych w poprzek i wielką kulą z aluminiowej folii. Kiedy całość jej scenografii „rozbłyśnie” w światłach i projekcjach, poczujemy wreszcie, że to Teatr.
Na Srebrny glob wystartujemy pod dowództwem reżysera spektaklu, Michała Buszewicza, wraz z załogą statku kosmicznego „sterowanego” z dawnej przeszklonej dyżurki kierownika sklepu BSS „Społem”. Lądowania podczas pierwszej ziemskiej wyprawy na Księżyc (opisanej w formie pamiętnika przez Jerzego Żuławskiego w 1903 roku (!) w powieści Na srebrnym globie. Rękopis z Księżyca) od razu nie przeżyje jej dowódca (Jakub Ulewicz), statek rozbije się (stąd jego szczątki na środku sceny), a po nim przyjdzie jeszcze umierać innym. Tyle, że nie mamy w spektaklu do czynienia z żadnym horrorem, ale z osobliwą zabawą spod etykiety science fiction.
Dziś, aby ją przedstawić, należało działać inaczej niż 120 lat temu. Mało kto pisze przecież pamiętniki, a swoje mikrohistorie umieszcza raczej w mediach społecznościowych lub tworząc wideoblogi, tak jak to w swym spektaklu wykoncypował Michał Buszewicz. Kamera jest więc obecna wśród członków wyprawy, pojawiających się jednocześnie w różnych planach, jest ich sondą wnikającą w największe tajemnice Księżyca, za pomocą której penetrują jego nieprzyjazną człowiekowi powierzchnię. Kamerą „ogrywają” oni rekwizyty, kierują na swoje i widowni odwrócone twarze, by powstał dokument dla potomnych, by nic nie umknęło ich pamięci…
Odcięci na zawsze od ziemskich źródeł tlenu, czują śmiertelny strach przed jego szybko znikającymi zapasami w butlach i muszą jak najszybciej dotrzeć do być może „bezpiecznej” strony Księżyca. Tej, o której grupa Pink Floyd w albumie The Dark Side of the Moon śpiewała przecież: ‘Breathe, breathe in the air. Don’t be afraid to care. Leave but don’t leave me. Look around and choose your own ground’ („Oddychaj, oddychaj powietrzem. Nie bój się o to dbać. Odejdź, ale nie zostawiaj mnie. Rozejrzyj się i wybierz swój własny teren”). I tu pojawia się pytanie: czy bohaterowie jednej z pierwszych polskich powieści fantastyczno-naukowych utratą tlenu „przeczuwali” współczesną nam katastrofę ekologiczną? A może „zobaczyli” duszących się, chorych na COVID-19 pod respiratorami? Czy może taka hiperbolizacja ich postaci na scenie ma oddać problemy nurtujące XXI-wiecznego człowieka: wegetarianizm, ochronę środowiska i humanitarny stosunek do zwierząt? Czy też może uwypuklić tylko odczuwany przez nich lęk przed nieznanym w kosmosie?
W dość mocno sformalizowanym spektaklu Buszewicza monologi jego specyficznie nakreślonych postaci mogą widzowi utrudnić nieco odbiór tak fundamentalnych dziś dla nas, ziemian, treści. Patrząc na egzystencję człowieka z niewidocznej z Ziemi strony naszego satelity, z kolonizacyjnej księżycowej utopii, wszystko mogłoby wydawać się stertą niezrozumiałych nawet samym bohaterom idei, którymi pragną naprawić świat, tak nowocześni w swych metaliczno-fosforyzujących kostiumach autorstwa Michała Dobruckiego.
Skrupulatnie całą kosmiczną wyprawę rejestruje swą kamerą także Narrator Jan Korecki (Mirosław Guzowski), który jest stoickim duchem fin de siecle i marzeń o uniwersum, duchem Vernowskim, łączącym tak lubianą przez młodych czytelników tej epoki przygodę podróży z rozprawą popularnonaukową i opowieścią o świecie matki natury. Kosmiczna podróż Jana Koreckiego rozpoczęta w Kongo (praczłowiek przecież pochodził z Afryki), skończy się jednak zupełną katastrofą. Zaprzeczeniem Jana będzie Tomasz (fenomenalny Michał Surówka), wiecznie zbuntowany, chodzący własnymi księżycowymi ścieżkami (które sam sobie układa) i w swoim stylu ginie także bardzo „teatralnie”. Tymczasem Piotr (doskonała Michalina Rodak w swej pokazowej przemianie) wydaje się być całkowicie niezainteresowany innymi członkami załogi, żyjąc w swoim świecie sonorystyki. „Operator” (jedyny w „ziemskim” kostiumie Karol Franek Nowiński), podobnie jak Narrator, stale idealizuje Ziemię, tudzież bawi się ze swym nakręcanym pieskiem, owiniętym srebrną folią (tu warto przypomnieć, że w powieści Żuławskiego wraz z kosmonautami przyleciała na Księżyc ze szczeniętami suczka Selena). Wreszcie ta, która wierzy w reinkarnację i obawia się, że zabijając niewinne stworzenia, może zablokować cykl wędrówki dusz: jedyna kobieta wśród zdobywców kosmosu – Marta (świetna Emilia Piech). Po ciemnej stronie Księżyca stanie się satelitarną pramatką wszystkich księżycowych istot. Już NIE ludzi, gdyż nie znają one zupełnie planety swych rodziców: mechaniczni w swych reakcjach, beznamiętnie naśladują pramatki i praojców, pantomimicznie przedrzeźniając także widownię, jak bezbłędny, samosterujący humanoid Tomasz 1. (Damian Kwiatkowski).
I w finale musiała pojawić się jeszcze dostojnie bolesna Ziemia (ciernista Małgorzata Witkowska), tak zgnębiona, że w najbardziej lirycznej scenie spektaklu, spowitej dymem teatralnym, klnie niczym szewc, przeciw temu, co z nią robimy i tym przełamaniem potrzebuje wykrzyczeć swój ból, a jednocześnie jakby „skrępowana” swą nienawiścią, umiera. Ilustracyjną, ambientową muzykę Aleksandry Gryki w tej scenie zastąpiły piękne dźwięki fortepianu. „Upiorne światło Ziemi” zgasło.
Być może już niedługo następne pokolenia będą musiały ewakuować się ze zrujnowanej ekologicznie Ziemi jeśli nie dalej, to choć na Księżyc. Nomen omen – w spektaklu Michała Buszewicza nasz naturalny satelita pozlepiany jest ze srebrnej folii tak zaśmiecającej ziemskie środowisko i symbolizuje proces jego degradacji, rozpoczęty przecież właśnie za życia Jerzego Żuławskiego (1874-1915). To w epoce wiktoriańskiej wybuchła rewolucja przemysłowa niszcząca równowagę w ekosystemie, zaczęto masowo wycinać lasy pierwotne i gwałtownie wzrosła (dzięki rozwinięciu techniki mrożenia) konsumpcja mięsa. Tym samym, jeśli kraje rozwijające się kategorycznie nie zmienią podejścia do ekologii, to epitety złożone filozofa Jerzego Żuławskiego, którymi opisuje w swej powieści Ziemię jako „bladobłękitną” czy „puszystą zieleń”, już niedługo zastąpią czarne chmury…