„Faustyna. Falsyfikat” w reż. Ewy Galicy w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze dla Wszystkich.
Faustyna. Falsyfikat to opowieść o potrzebie bliskości, niezrozumieniu i wewnętrznym ogniu, który rozpala każdego człowieka na swój sposób. To również próba przyjrzenia się postaci św. Faustyny z czysto kobiecej perspektywy. Kto liczył na prowokację czy religijne heheszki może poczuć się zawiedziony. I dobrze – tak byłoby najprościej. W zamian otrzymujemy opowieść o uczuciu, które przybiera różne perspektywy i odcienie, niekoniecznie wygodne i światłe.
Zebranych wita ksiądz (Mateusz Flis) – kustosz izby pamięci stworzonej z domu, w którym dorastała święta. W jaki sposób pokazać współczesną banalizację religii? Otóż wystarczy dać kaznodziei mówić: tu krzesło, na którym siedziała nasza św. Faustyna, tu próg, przez który wchodziła nasza św. Faustyna, tu łóżko, na którym spała nasza św. Faustyna. Im dłużej trwają wyliczenia, tym mniej myśli się w kategoriach duchowych, a bardziej w sposób, w jaki młodzi sprzedawcy uczą się sprzedawać garnki emerytom za grube tysiące (i kredyt w pakiecie). Tego oczywiście tytułowa bohaterka (grana przez Agnieszkę Sawicką) nie może zostawić bez odzewu – zjeżdża w habicie spod sufitu, niczym Tom Cruise w Mission Impossible, wprawiając kleryka w osłupienie.
Stacja pierwsza – Faustyna dowodzi, że zakonnica także jest kobietą. Intymne przyglądanie się ciału księdza oczywiście niesie ze sobą erotyczne konotacje, co więcej duchowny staje się figurą samego Boga, którego siostry wielbią nie tylko jako doskonałość duchową, ale również ideał mężczyzny (nic odkrywczego, religioznawcy, filozofowie i inni od wielu lat pisali o sublimacij popędu w kierunku duchowej ekstazy).
Stacja druga: rozterki Faustyny mogą dotyczyć każdej kobiety. Główna bohaterka porzuca habit (dosłownie), by stać się studentką ASP. Dziewczyna stara się stworzyć idealny obraz Chrystusa. Poszukuje inspiracji, drogi ku artystycznemu spełnieniu. Wtedy objawia się jej nieznajomy spotkany przypadkiem w toalecie (kontynuacja wcielenia księdza kustosza), który chce pomóc dziewczynie w pracy. Przyjmuje pozy znane z historii sztuki (pieta, kolejne upadki w drodze na Golgotę, biczowanie, koronacja cierniem itd.). Dziewczyna ma dobre relacje ze swoim „modelem”. Nawiązują ze sobą nić porozumienia. W gruncie rzeczy przebranie Boga w fancy ciuchy i postawienie go na wybiegu, który kończy się różowym neonem „Jezu ufam Tobie” zbliża obie postacie do siebie. Szukajcie a znajdziecie – każdy swoją drogą.
Stacja trzecia: Faustyna nie istnieje w próżni. Helena Kowalska z Głogowca, pisząc swoje dzienniczki, ujawniając na zewnątrz wizje, jakie ją dotykały, naraziła się nie tylko na standardowe początkowe niezrozumienie, ale na wrogość innych sióstr oraz Panów w purpurach. Zyskujące na popularności dzienniczki były dla episkopatu nie lada zagwozdką. Faustyna spotkała się z kościelną obstrukcją. Trzeba uczciwie oddać, że w głębszym podejściu do wizji młodej zakonnicy, poważnym potraktowaniu tego, co miała do powiedzenia, niebagatelną rolę odegrał Karol Wojtyła. Studentka ASP boryka się z podobnymi (na swoją miarę) problemami – pozorne wsparcie uczelnianej profesorki (znakomita Katarzyna Krzanowska) bardziej więzi, niż wyzwala. Portrety malowane przez dziewczynę nie zadawalają wykładowczyni, odmawiana przez nią Koronka do Miłosierdzia Bożego zostaje skwitowana jako średniej jakości performance. Po scenie modlitwy widz zaczyna zastanawiać się nad sidłami, jakie być może zastawia na widzów reżyserka Ewa Galica. A co, jeśli do młodej artystki faktycznie przyszedł Jezus pod postacią nieco wycofanego chłopaka – modela? Co, jeśli swoista, chrześcijańska „metempsychoza” zmusza do odgrywania rozterek młodziutkiej Heleny na nowo i na nowo w nowych szatach i okolicznościach?
Stacja czwarta: Faustyna i incel. Arek (trzecia odsłona księdza i modela-Boga, jeden aktor w trzech osobach w tym kontekście nie powinien nikogo dziwić) dnie i noce spędza na graniu w gry i wsuwaniu paprykowych „cziperków” dostarczanych przez ekstremalnie nadopiekuńczą mamusię (ponownie Katarzyna Krzanowska). Przypadkowe spotkanie z efemeryczną studentką wyciąga go z jaskini, ba – koniec końców tworzą parę (incel w prawdziwym związku – takie rzeczy jedynie w teatrze). Ostatnia scena przedstawienia to zapis dzienniczków prozy życia. Pracy, kłótni, opieki nad dziećmi, frustracji, codziennych wyrzeczeń. Kolejne sprzężenie zwrotne – każdy z nas pisze swój dzienniczek, być może nie tak dramatyczny jak ten Helenki Kowalskiej, ale nie mniej ważny, bo najbliższy sercu.
Stacja piąta, ostatnia: poza czasem. Twórcy wychodzą od historii św. Faustyny, by przez pryzmat jej losów odnaleźć podobne problemy i rozterki młodej kobiety we współczesnym świecie. Pomysł ciekawy, zabrakło jedynie solidnej klamry, zamykającej cały spektakl. Widzowie zostają po przedstawieniu z rozgrzebaną siecią połączeń, których nikt nie pomógł im poskładać. Czy zawiłe stosunki studentki i incela są wariacją na temat relacji Faustyna – Bóg? A może w drugą stronę, to Helena Kowalska uprawiała teatr, który niektórzy jej zarzucali? Kto jest tak naprawdę kim w tym religijno-artystycznym bigosie? Nie wiem, ale wierzę, że się dowiem, w końcu, ile widzów tyle interpretacji. Jedyne co pozostało, to zaufać teatralnemu przeczuciu. Teatrze ufam Tobie.