Piotr Fronczewski, wybitny aktor dramatyczny, dzieciom znany jako filmowy Pan Kleks, fanom popu i rapu - jako pastiszowy Franek Kimono - skończył 75 lat. Pisze Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.
O Piotrze Fronczewskim od początku się mówiło, że może zagrać zarówno Hamleta, jak i odkurzacz. Tak bardzo jest wszechstronny.
Stworzył niezapomniane filmowe kreacje – w „Ziemi obiecanej” Wajdy czy „Barytonie” Zaorskiego. Jednak najlepiej czuje się w teatrze, specjalne miejsce w jego dorobku zajmuje ten telewizyjny i radiowy.
Po raz pierwszy pokazał się na szklanym ekranie w 1958 r. w spektaklu „Szymon Chrząszcz znieważa...” w roli Gazeciarza. Potem stworzył całą galerię różnorodnych charakterów. Nie sposób zapomnieć jego Tuzenbacha w „Trzech siostrach” u Bardiniego – naprężonego jak struna, skrywającego za pełną powagi twarzą przeczucie nieszczęśliwej miłości. Na przeciwnym biegunie aktorskich środków stworzył zimnego i wyrachowanego Mackie Majchra w „Operze za trzy grosze” u Dziewońskiego. Fantastycznie się odnalazł w postaci Chlestakowa. Zagrał małego szalbierza, który odkrywa w sobie pokerowego gracza licytującego najwyższą życiową stawkę („Rewizor” Gruzy).
U Krzysztofa Zaleskiego w „Paradach” Potockiego dał popis niesamowitej dynamiki, vis comica i zdolności transformacji. Pokazał, że jest nie tylko Pierrotem, ale i Arlekinem. W „Lokomotywie” dzięki doskonałej mimice, dykcji i ekspresji stał się lokomotywą. Dosłownie.
– Teatr powinien być połączeniem jarmarku i świątyni. I jak głosił napis nad teatrem „The Globe” 500 lat temu: „Aktor gra cały świat” – powiedział.
Mając doskonały warsztat, nie lubi i nie musi korzystać z charakteryzacji. Wyjątek uczynił dla roli Cyrana w telewizyjnym spektaklu Zaleskiego, gdzie pokazał tragedię nadwrażliwej duszy uwięzionej w ułomnym ciele.
W „Otellu” jego Jagon nie zdradzał diabelskiej przewrotności i konsekwentnie prowadził cyniczną grę. W „Żegnaj, laleczko” Adamika pokazał słynnego detektywa Filipa Marlowe’a jako człowieka ze wzrokiem i twarzą rozmazaną alkoholem, który jednak nie rozcieńczył mu sumienia. W „Podróży” Piotra Mikuckiego spotkał się ze swoim mistrzem, dyrektorem z Dramatycznego i Ateneum – Gustawem Holoubkiem. Zagrał człowieka pragmatycznego, który – dowiadując się o obozowej przeszłości ojca – musi przewartościować swoje życie.
Holoubek obsadził Fronczewskiego w roli Edypa. Powstała postać zaślepiona pychą, która kończy upokorzona – w ciemnościach ślepoty.
Ostatnio podziwialiśmy go jako Jurgena Stroopa w spektaklu Macieja Englerta. Zagrał butnego nazistę o ograniczonej umysłowości, próbującego jednak zrozumieć złożoność świata po tym, jak przestał być panem życia innych i stał się ofiarą.
– Zło jest słabe, godne współczucia, a nie potępienia – tłumaczył artysta. O tym, że sam potrafił się przeciwstawić złu w PRL, świadczą ujawnione akta SB. Gdy aktorowi zabrano prawo jazdy i próbowano szantażem zmusić do współpracy, odpowiedział: „Ni chu..., będę jeździł rowerem”.
O swoim pokoleniu powiedział: – Należę do generacji, która nie wykreuje osobowości na miarę Tadeusza Łomnickiego i Gustawa Holoubka. Ale na jego pogrzebie przemówił jako lider środowiska. Pożegnał Holoubka słowami, że pozostawił nas w czasach, gdy człowiek wątpi w boskość Chrystusa. I dał odpowiedź, była nią modlitwa „Wierzę w Boga”.