„Pani Ka patrzy na morze” na podstawie „Komedianta” Thomasa Bernharda w reż. Pawła Miśkiewicza w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Kamil Bujny w Teatrze dla Wszystkich.
„Teatr nie jest szczery” – wyznaje w jednej ze scen tytułowa bohaterka spektaklu Pawła Miśkiewicza. Po chwili dodaje, że „szczery może być tylko akt samobójstwa”. A jednak „Pani Ka patrzy na morze” ogląda się w poczuciu obcowania nie tylko ze szczerością, lecz także z prawdą – o życiu, teatrze i świecie.
Miśkiewicz, związany niegdyś zawodowo z Teatrem Polskim we Wrocławiu, przygotował scenariusz do spektaklu z Krzesisławą Dubielówną w roli głównej na podstawie „Komedianta” Thomasa Bernharda. Sztuka, nie tak rzadko wystawiana w Polsce, mierzy się z próbą znalezienia odpowiedzi na na pytanie o status aktora – czy jest on bardziej kapłanem, czy błaznem. Kwestia ta powraca w przedstawieniu „Pani Ka patrzy na morze” i jest rozważana właściwie wyłącznie przez tytułową postać. Czy każdy aktor jest głupi? Czy teatr w ogóle ma sens? Czy powinny występować w nim kobiety? Komediant, który przybył do ohydnego miasta Uzbach, by wystawić w nim swój spektakl, na każde z tych pytań ma wiele do powiedzenia. I nikt, czy to z braku chęci, czy ogólnej rezygnacji, nie jest w stanie mu w tym przeszkodzić.
Dubielówna, świętująca niedawno osiemdziesiąte ósme urodziny, fantastycznie prowadzi postać Pani Ka. Robi to do tego stopnia przekonująco, że można odnieść wrażenia, iż w jej przypadku nie ma mowy o żadnej kreacji – wszystko, co wybrzmiewa ze sceny, chciałoby się odbierać jako prawdę, wyznania doświadczonej aktorki, a nie jako kwestie wypowiadane przez nią w ramach roli. Jest to dość zaskakujące, zważywszy na to, że pokaz Miśkiewicza traktuje właśnie o sztuce teatru i jego iluzji. Aktorom – zdaniem Pani Ka – nie można wierzyć, gdyż ich głównym zadaniem jest wprowadzanie ludzi w błąd. Artyści mają sprawiać wrażenie wszystkowiedzących i mądrych, choć tak naprawdę niewiele o świecie wiedzą. Kiedyś to byli – wzdycha co rusz z nostalgią bohaterka – aktorzy! A dziś? Mierni wykonawcy, bez warsztatu, zupełnie niegodni uwagi. Tytułowa postać jest w swoim mniemaniu reprezentantką właśnie takiego dawnego, wspaniałego świata i przez to nie może pogodzić się z tym, co ją dziś otacza. Dlatego narzeka i krytykuje. Nic jej się nie podoba, wszystko i wszystkich ma za nic. Austria? „Beznadziejnie głupi kraj”. Kobiety? „Wykańczają teatr”. Historia? „Komedia ludzkości”. Gdy okazuje się, że jedna z obecnych na widowni postaci chciałaby zostać aktorką, to Pani Ka zaczyna ją od tego pomysłu najpierw odwodzić, by później, oceniając jej warsztat, dzielić się z nią radami typu: „wolno, ale nie za wolno”, „szybko, ale nie za szybko”, „cicho, lekko, w skupieniu”. Słowem: Pani Ka jest tyleż ciekawa i fascynująca, co nieznośna i karykaturalna.
Miśkiewicz prowadzi spektakl w taki sposób, by widz dowartościowywał przede wszystkim talent i doświadczenie Dubielównej. To ona jest tu najważniejsza i nie ulega to żadnej wątpliwości. Przestrzeń Sceny na Świebodzkim została tak potraktowana, by nie tylko nie odwracała uwagi od aktorki, lecz także, by wydawała się zupełnie przeźroczysta, w jakimś sensie nieteatralna. Na scenografię składa się kilka mebli (m.in. stół, przy którym postaci jedzą rosół), rolety antywłamaniowe, duża czerwona prostokątna rama i umieszczone z dwóch stron sceny metalowe, namiotowe konstrukcje. Spod jednej z nich – niczym z tunelu – wychodzą wykonawcy, pod drugą zaś znajdują się muzycy (Maja Kleszcz i Wojciech Krzak). Z perspektywy widza wszystko to wygląda zupełnie nieciekawie i nieatrakcyjnie, acz zgodnie z sytuacją bohaterki (pobytem w prowincjonalnym, brzydkim Uzbach). Oglądając spektakl, można odnieść wrażenie, że nie ma w nim niczego ciekawego poza samą Panią Ka. Nawet jeśli z początku uznaje się ją za irytującą, to z czasem – z braku lepszego sprzymierzeńca – zaczynamy się z nią utożsamiać. To z kolei sprawia, że cała uwaga odbiorcy skierowana jest właśnie na Dubielównej i jej kreacji aktorskiej. Spektakl, traktując o teatrze i zawodzie aktora, w przewrotny sposób opowiada również o samotności i rozpadzie osobowości. Dużo w tym przedstawieniu humoru i kabotyństwa, ale jeszcze więcej smutku i rozczarowania życiem. Pani Ka nie podoba się nic wokół i mimo znaczącej pozycji zawodowej nie jest w stanie niczego zmienić – z trudem przychodzi jej przekonanie miejscowego komendanta straży pożarnej, by w sali, w której będzie pokazywany jej spektakl, można było na pięć minut wyłączyć światło awaryjne; jej mąż, Pan Kant, grany przez Wojciecha Ziemiańskiego, pojawia się na scenie niby po to, by wygłosić ważny i przełomowy odczyt (wszak co jakiś czas „wygłasza nagle, w ściśle określonym, nieprzewidywalnym momencie odczyt”), jednak, gdy przychodzi co do czego, nie jest w stanie tego zrobić; Gospodarz, w którego wciela się Marian Czerski, choć jako jedyny wydaje się szczęśliwy i pozbawiony pretensji do świata, okazuje się równie niespełniony, co reszta. Wszyscy odgrywają tu jakąś rolę, za pomocą której próbują ukryć prawdę o sobie. Pan Kant chce uchodzić za wybitnego filozofa; Pani Ka – za wielką artystkę; Młoda Aktorka – za adeptkę sztuki; Gospodarz – za lokalnego przodownika pracy. Wszystko to jednak pozory, co dobitnie – choć bezczelnie – obnaża postać Dubielównej. Każdy jest nie tylko rozczarowany samym sobą, lecz także rozczarowuje sobą innych: Pan Kant przez swą karykaturalność okazuje się nie tyle filozofem, ile pozerem; aspirująca artystka – głupią dziewuchą, która z racji niewiedzy wiele jeszcze musi „wygooglać u Google’a”; mieszkaniec Uzbach jawi się zaś jako nieszczęśliwiec, marnujący swoje życie na prowincji. Wyłącznie Pani Ka jest na swoim miejscu, choć może to tylko kolejna złuda? Wszak aktorzy – jak sama na początku spektaklu stwierdziła – tylko udają, że wiedzą, co robią.