„Diabły” Grzegorza Niziołka i Mai Kleczewskiej w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Wojciech Lipowski w miesięczniku „Śląsk”.
Czy istnieje jeszcze świat znaczeń ostatecznych? Gdzie każdy trop zmierza do prawdy, jeśli drogi, które tam prowadzą są bezpieczne i pozbawione fałszywych kroków. Oczywiście, nic, co ostateczne nie może być ustanowione z góry, każde wypowiedziane słowo świadczy o niewiedzy, problemem staje się także to, że wspomniana niewiedza będzie przeciwstawiana doświadczeniu świata.
W tym drugim szukać można ocalenia, granic ludzkiej wolności, ratunku z wrzenia rzeczywistości. Zawsze pozostaną jednak w egzystencji obszary tajemnicy, dziwnej metafizyki spraw, które trudno uobecnić, choć trwają obok nas od zawsze, przemykają dyskretnie, budzą niezmienne niepokój, a czasem, nieoczekiwanie wychodzą z ukrycia na światło dzienne. Tomy ksiąg w bibliotekach, wielość świadectw, relacji, zapisów historycznych. Ocean wiedzy, ale też zmyśleń, falsyfikacji, dopisków czynionych ludzką wyobraźnią skłonną do fikcji. Wszystko, co zebrano kiedyś na temat wydarzeń, jakie zaszły w prowincjonalnym Loudun w zachodniej Francji w latach 30. siedemnastego wieku jest ciągle inspiracją dla sztuki, wszelkich artystycznych przetworzeń.
Kto przypuszczał, że temat opętania duszy i ciała matki Joanny od Aniołów, przeoryszy klasztoru urszulanek oraz zakonnic stanie się punktem odniesień dla tylu filmów, spektakli czy utworów muzycznych. Jak pojemną w znaczenia będzie postać księdza Urbaina Grandiera, spalonego na stosie, wcześniej oskarżonego o rzucenie czarów na siostry. Libertyn, człowiek nie przystający do tamtych czasów, erudyta, pisarz, obiekt pożądań wielu kobiet. Cel egzorcyzmów słynnego księdza Surina, dla którego kontakt z zakonnicami miał swoje przykre konsekwencje. W każdym razie całe zdarzenie z czasem spowszedniało, stało się atrakcją jarmarczną, później odżyło jako temat dzieł w różnym ujęciu problemowym, raz jako obraz dramatu człowieka rozdartego między doczesnymi cierpieniami a głębią spraw wiecznych, innym jako głos sprzeciwu wobec autorytarnych rządów państwa i Kościoła nad wolnością jednostki.
Warto przypomnieć tylko: opowiadanie Iwaszkiewicza Matka Joanna od Aniołów (1942); wybitną adaptację filmową tegoż dokonaną przez Jerzego Kawalerowicza (1961); powieść Aldousa Huxleya "Diabły z Loudun"; dramat na jej podstawie Johna Whitinga "Diabły" {1961); awangardową operę Krzysztofa Pendereckiego z licznymi inscenizacjami na całym świecie, czy inspirowaną książką Huxleya filmową interpretację Kena Rusella (1971) z oprawą scenograficzną samego Derka Jarmana, która wywołała ogromne poruszenie i protesty. Może dodajmy tylko, że w Polsce pierwszy "Diabły" wystawił Kazimierz Dejmek w 1975 roku w warszawskiej Operze Narodowej.
Historia powróciła na scenę w najnowszej inscenizacji Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Maja Kleczewska z dramaturgiem Grzegorzem Niziołkiem zrealizowała swoją wizję tego tematu czerpiąc ze wspomnianych świadectw historycznych z procesu i opętań w Loudun oraz niektórych z powyższych artystycznych przetworzeń. Siłą rzeczy istotnym elementem spektaklu, bo nie mogło być inaczej, stał się kontekst współczesny, lokalny, polski.
Kleczewska i Niziołek podjęli opowieść o władzy Kościoła funkcjonującego w symbiozie ze strukturami państwa, bo chcieli pokazać możliwy obszar skostniałej, anachronicznej, zamkniętej na świat całości. Niby unieruchomionej w tradycji, rozumianej różnie, niby otwartej, ale na co? Sprzeczności, które wykluczają sprawy nauki, psychologii, opierają się na pustej symbolice, tłumią sprawy cielesne w imię fałszywie i błędnie przedstawianej duchowości. Widzowie bielskiego spektaklu otrzymali nie tyle komentarz do współczesnych zdarzeń, jest ich dużo więc każdy może poszukać własnych odniesień, co propozycję dyskursu o istocie państwa, w którym sprawy wiary już dawno zostały włączone w obszar polityki. Pozbawione autonomii, niezależności, wypełnione skandalami, płytką religijnością, brakiem zrozumienia dla praw kobiet walczących o swoje prawa, w końcu odpowiedzialności za czyny i wypowiedziane słowa, co powinno stanowić paradygmat każdej postawy człowieka wierzącego.
W perspektywie ludzkiej "Diabły" Kleczewskiej to historia odwiecznych egzystencjalnych doświadczeń umiejscowionych pośród pragnień, oczekiwań, pożądań i człowieczych marzeń. W morzu samotności, poszukiwania miłości, błądzą bohaterowie tego spektaklu, nurzając się w codziennym cierpieniu, braku wiary, rozpaczy, chcą doświadczyć, jeśli tak można powiedzieć, czegoś w rodzaju metafizyki obecności, wygasić niepokój, dla którego brakło oparcia nie tylko w wierze, lecz także drugim człowieku. Przeorysza jest tu samotna, odtrącona przez Boga, który pozostaje niemy, ale zdaje się, że u podstaw jej dążeń leży pragnienie naprawy swojego wypełnionego błędami świata i odnalezienie właściwych znaczeń pośród zimnej codzienności.
No i te pytania Kleczewskiej do nas. Fundamentalne, banalne, dotyczące celowości wiary, jej wartości, miejsca w życiu. Pytania pozostaną w tym spektaklu z widzami do końca. Wyjdą z nimi jak z czymś niepokojącym, szeleszczącym pod stopami niczym jesienne liście, co ujawni się w jakimś momencie przybierając różne, czasem inferalne kształty. Kleczewska nie uprawia przy tym teatralnej publicystyki. Takiego zarzutu postawić tej inscenizacji nie można. Skłania do refleksji, rozmowy poprzez opowieść taką a nie inną, szukania jakiejś prawdy w tym wszystkim, nawet jeśli powróci ona do nas z opóźnieniem.
Aktorstwo w "Diabłach" Kleczewskiej to całość dopracowana i przemyślana. Całość, bo istnieje jako wspólnota i wtedy działa sprawnie. Najpiękniej brzmi, gdy jest wyciszone, kameralne, ascetyczne. Nieco gorzej, gdy krzyczy, miota się, ma charakter eksplozywny. Atrakcyjne sceny zbiorowe nie prowokują do refleksji tak jak niewielkie fragmenty oparte czasem na kilku gestach, spojrzeniach, grymasach.
Kluczowa staje się oczywiście postać Matki Joanny. Oriana Soika w swojej interpretacji sięgnęła wyżyn, kto wie, czy to nie najlepsza rola, jaką stworzyła do tej pory na bielskiej scenie. Wypracowane przez nią środki, gra zmiennością nastrojów, ciągła żonglerka emocjami, od wyciszenia do krzyku, pozwoliły na przedstawienie jej losów na dwóch płaszczyznach. W planie odprawianych nad nią egzorcyzmów przez grupę agresywnych inkwizytorów otrzymujemy portret kobiety pogrążonej w chaosie poznawczym, cierpieniu, niezrozumieniu spraw wiary i życia. Soika przekonująco wygrywa potrzebne tony mówiące także o głębokiej pozbawionej miłości samotności kobiety. Wzruszające, działające na emocje są sceny spotkań z zakonnicami, samotne chwile, czy zmysłowe kontakty z Grandierem, ciekawie pokazanym przez Przemysława Kosińskiego.
Jego bohater to człowiek z krwi i kości, libertyn, skazany na porażkę, nie mieszczący się w standardach myślenia instytucji, której służy jako duchowny. Oboje zdają się szukać nie tylko miłości, ale próbują zdefiniować przede wszystkim siebie jako ludzi, określić tożsamość, sens ziemskiej drogi. Najbardziej przejmująca staje się w tym ujęciu finałowa scena rekapitulacji duchowej drogi Joanny. Soika usunęła się poza rolę, zostawiając miejsce dla ducha. Jak to zrobiła, że słuchamy oniemiali targanej sprzecznościami spowiedzi o pogubieniu życiowych dróg przez przeoryszę, pozostanie jej tajemnicą. W końcu nie wiadomo czy w klasztorze były diabły, czy może tylko ocean porażek życiowych i duchowych, których winowajcę łatwo wskazać bez obrzędu egzorcyzmów. Uwagę zwracają także inni sprawcy lub obserwatorzy świata pokazanego w "Diabłach": Surin Mateusza Trójanowskiego, pogubiony podobnie jak Joanna, słaby i pokonany niemal od razu przez okoliczności i demony; Ojciec Mignon Michała Czaderny, niezdecydowany, próbujący przybierać maski kryjąc prawdziwe emocje i poglądy; doskonały i przenikliwy Richelieu Mateusza Wojtasińskiego; bezwzględny Sędzia Piotra Gajosa; czy dobrze wygrane, liczne role kobiece, pełne emocji, współczucia, budujące pulsującą życiem, emocjami całość.
Scenografia Zbigniewa Libery wypełnia przestrzeń potrzebnymi artefaktami, tworząc miejsce, które nie tyle uzupełnia, co wprowadza komentarz do poszczególnych epizodów. Na równych prawach z ciekawymi kostiumami Konrada Parola i światłem, które wyreżyserował Wojciech Puś. Kaya Kołodziejczyk przygotowała trudną, atrakcyjną choreografię, która imponuje szczególnie w scenach zbiorowych towarzysząc narracji spektaklu. W końcu wszyscy zasiądziemy w jednej ze scen w karczmie. Nie będziemy sami. Tam zebrali się ludzie, żądni sensacji, prostych, niewyszukanych doznań. Piją, jedzą, gadają. Może ich znacie? Spotkaliście kiedyś na swojej drodze? Wybrzmi zdanie: „Turystów przybywa, trzeba zwiększyć liczbę egzorcyzmów".
Jesteśmy u siebie. Ludzkość w pigułce. Cudze klęski, porażki, zagubienie i dramat dobrze się sprzedają. To chyba nie zmieniło się od czasów wydarzeń w Loudun? Wcześniej zapewne krzyczeli, gdy płonął Grandier. Uroczyste auto da fe przyciągnęło tłumy. I tak pozostanie. Spektakl Mai Kleczewskiej dobiegł końca. Nie było skandalu, zgorszenia. Było ostrze argumentów, gąszcz ważnych pytań, prowokująca dialogiczność. Tyle. Opowiedziana historia wybrzmiała tego wieczoru niczym przypomnienie spraw zapoznanych, oczywistych, ale często okrytych milczeniem. Może już pora, aby je przerwać.