EN

28.09.2021, 14:17 Wersja do druku

Pewnego razu przy Sunset Boulevard…

„Bulwar Zachodzącego Słońca" Andrew Lloyda Webbera w reż. Jacka Mikołajczyka w Operze Nova w Bydgoszczy. Pisze Aram Stern w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Andrzej Makowski/mat. teatru

Efektowna, piętrowa scenografia, znakomita warstwa muzyczna, intrygujące i jednocześnie okrutne libretto, zbudowane na wymyślnym zestawieniu sentymentu za minioną epoką, do tego z ostrą krytyką hollywoodzkiej fabryki gwiazd – te wszystkie elementy znajdziemy w najnowszej, wysokobudżetowej produkcji Opery Nova w Bydgoszczy, w musicalu Andrew Lloyd Webbera Bulwar zachodzącego słońca. Można by zapytać, czy to wystarczy, by nie tylko zauroczyć widzów pięknym obrazem i dźwiękiem, lecz także pozwolić im odnaleźć w tak monumentalnym przedstawieniu to „coś”? Dostrzec przynajmniej cienie dramatyzmu z filmu Billy’ego Wildera o tym samym tytule? Odkryć godzące przejścia od tematu miłosnego do psychologicznego, od satyry bezpośredniej i zdawałoby się jednoznacznej, od refleksji nad istotą przemijania po szansę oddzielenia niepokojących pytań, z dala od musicalowych „efektów”?

Od przedstawienia, wyreżyserowanego w Operze Nova przez Jacka Mikołajczyka (inscenizator również przetłumaczył licencyjne libretto i teksty piosenek Dona Blacka i Christophera Hamptona), dzieła bardzo widowiskowego, trudno jest jednak wymagać, by zaczął z niego wyrastać teatr, nie tym bowiem cechuje się opisywany gatunek sceniczny. Ot wiadomo, iż więcej czasu poświęca się w nim przecież muzyce niż dialogom, a dramaturgii jest w nim dużo mniej niż w teatralnym dramacie czy obrazie filmowym. Stąd Jacek Mikołajczyk przedstawiając historię Bulwaru zachodzącego słońca, fabułę prezentowaną w retrospektywie (kiedy widz już na początku zna jej tragiczny finał), mógł postawić na eklektyczne rozwiązania „nieteatralne”. Dlatego wykorzystał fragment filmu Wildera sprzed siedemdziesięciu lat z pływającym ciałem głównego bohatera i zaangażował Chór i Balet Opery Nova do zespołowej introdukcji w świat „Fabryki Snów”, wielogłosowej i barwnej, w kostiumach z planu filmowego, ale w polskim tłumaczeniu pełnej niestety niezrozumiałych interferencji w wyśpiewanych tekstach piosenek. Natomiast dramatyzm sytuacji, w której znalazł się narrator tej historii, zadłużony scenarzysta filmowy i pisarz Joe Gillis (Karol Drozd), reżyser fantastycznie zobrazował dosłownie w „kinowej” ucieczce przed wierzycielami (projekcje multimedialne: Adam Keller). Brama studia filmowego Paramount (producent Sheldrake: Wojciech Urbanowski), w którym Joe Gillis szukał finansowej pomocy, szybko ustępuje pola tajemniczej i mrocznej rezydencji gwiazdy kina niemego, Normy Desmond (Jolanta Litwin-Szarzyńska), do której w ostatniej chwili przed odebraniem Gillisowi samochodu za długi trafia nasz bohater.

fot. Andrzej Makowski/mat. teatru

Przepotężne schody (wspaniała scenografia Mariusza Napierały), na których po raz pierwszy pojawia się Norma Desmond, jeszcze wielokrotnie staną się miejscem akcji osobliwej relacji Normy i Joego. Akcji rozwijającej w pierwszym akcie romansowe spotkanie osobowości egzaltowanej, nieco śmiesznej i tragicznej, reprezentującej wyraźnie uczuciowość minionej epoki, z dużo młodszym scenarzystą, który zupełnie nie potrafi (lub nie chce) docenić blichtru gwiazdy wielkiego formatu i odwzajemnić jej uczucia. Być może taki stan emocjonalny bohaterów, ich nastrój podczas wspólnego oglądania filmów, korygowania scenariusza Salome autorstwa Normy czy luksusowych wieczorów w intymnym nastroju salonu jej rezydencji, przybliżyłyby nieco widzom zbliżenia na twarz gwiazdy na dużym ekranie, skądinąd przecież wielkiej aktorki kina niemego, grającej na co dzień wyrazistym grymasem, oczami, podkreślonymi czarną, nieco agresywną kreską, i sugestywnym spojrzeniem. Tymczasem Jolanta Litwin-Sarzyńska, aktorka współpracująca z Teatrem Syrena w Warszawie, bez kamerowych zbliżeń, oglądana z piątego rzędu, wydawała się chwilami grać twarzą Normy zbyt „nieintensywnie” i za łagodnie, podobnie jak Karol Drozd, który nie zdołał oddać w pełni emocji zmęczonego i znudzonego rolą utrzymanka artystki. „Nie potrzebowaliśmy dialogów, my mieliśmy twarze” – mówi Norma. Cóż, jest niełatwym zadaniem pogodzenie trzech umiejętności naraz: śpiewu, gry aktorskiej i tańca. Potrafią to tylko najwięksi, nazywani w krajach anglojęzycznych „triple threat”…

Trzeba jednakże przyznać, że ekspresja aktorska Jolanty Litwin-Sarzyńskiej w roli Normy Desmond jest zdecydowanie bardziej widoczna i słyszalna w partiach śpiewanych, z jej piękną mezzosopranową i nieco klasycyzującą barwą, którą porywa widownię do braw po każdym kolejnym utworze, aż do imponującej arii w finale. Równie wybornie wypada Tomasz Steciuk (również II reżyser), grający jej kamerdynera Maxa von Mayerlinga, śpiewający pięknym, ciepłym barytonem. Scena, w której mimochodem wspomni, iż był pierwszym mężem Normy i jej reżyserem, jest jedną z najmocniejszych dramaturgicznie, a jego krótki dialog z Joem (wysoki tenor) pokazuje niezwykle smutną złożoność postaci obu „służących” Normie mężczyzn. Ponadto romans Joe z koleżanką ze studia filmowego, Betty Schaefer, do swoistego „trójkąta” emocjonalnego z rezydencji dodaje kolejny. Tyle że dla Joego raczej nie będzie to prawdziwe uczucie, a przygoda wyrywająca go z posępnej rezydencji przy Sunset Boulevard 10086 do „normalnego świata”. W roli Betty w premierowej obsadzie znalazła się Katarzyna Domalewska, czynna aktorka dubbingowa, śpiewająca lekkim, filigranowym głosem o specyficznej barwie, niezwykle podobnej do popularnej obecnie piosenkarki Sanah. Bardzo silny głos z ozdobnikami, glissującymi zaśpiewami i specyficznym frazowaniem mógł jednych zachwycić, innych widzów zaś mocno zmęczyć (przygotowanie wokalne: Anna Domżalska).

fot. Piotr Manasterski/mat. teatru

Pewne mankamenty wokalne w bydgoskim Bulwarze zachodzącego słońca przecudownie spychała na drugi plan Orkiestra Opery Nova pod batutą Krzysztofa Herdzina. Dyrygent poprowadził ją w sposób absolutnie brawurowy! Muzycy są czujni, umieją odnaleźć się w choćby najmniejszym fragmencie spektaklu, niezawodnie wtórują aktorom. Nawet najbardziej subtelne fragmenty w dynamice partytury znajdują odzwierciedlenie w artykulacji.  Przewodni temat muzyczny zostaje należycie uwypuklony i nie opuszcza uszu słuchacza jeszcze przez długi czas.

Piękne partie muzyczne usłyszymy również w rozbudowanych scenach Chóru (przygotowanie: Henryk Wierzchoń) i w sekwencjach tanecznych Baletu Opery Nova. Duże wrażenie robi „piętrowa” odsłona sceny imprezy sylwestrowej na dole i samotni Normy ponad nią, a także wzbudzająca uśmiech na twarzach widzów kapitalna scena z krawcami i „upiększaniem” Normy przed jej powrotem na plan filmowy (choreografia: Jarosław Staniek i Katarzyna Zielonka). To niejedyne popisowe fragmenty w inscenizacji Jacka Mikołajczyka! Złudne przekonanie o swej wielkości sprowadza Normę i Joego w II akcie musicalu do wytwórni Paramount niczym Kleopatrę w swym rydwanie – w luksusowej żółto-czarnej limuzynie, kabriolecie marki Isotta-Fraschini. Początkowo nikt jej już tutaj nie poznaje poza starym oświetleniowcem (wzruszająca scena z reflektorem punktowym, „puszczonym” z balkonu Opery Nova), ignoruje ją wielki reżyser Cecil B. DeMille (Jacek Greszta), zaintrygowana ekipa filmowa chce ogrzać się jeszcze w jej gasnącym świetle, ale większym zainteresowaniem od jej scenariusza filmu Salome cieszy się jej stary automobil. Tyle że Norma nie może się o tym dowiedzieć. Światło gaśnie i zamyka obraz jak kadr filmowy, zbliża The End… Tym bardziej, że wspaniała reżyseria świateł Macieja Igielskiego, tak charakterystyczna dla kina niemego, z typowym dla tego gatunku ściemnianiem i przenikaniem obrazów, całemu spektaklowi nadaje wymiar starego kina.

Na strukturę przedstawienia, jego nastrój, muzykę i rytm, składa się wielu twórców, w finale zaś nikt z widzów nie pominie ani nie zapomni olśniewającego kostiumu Normy, wysadzanego setkami kryształów Svarowskiego, kostiumu, którego może pozazdrościć jej niejedna diva operowa! (kostiumy Ilony Binarsch). „A teraz, panie DeMille, jestem gotowa na moje zbliżenie” – kończy Norma. Nie tylko niemego kina nie byłoby bez kostiumów i gwiazd w świetle reflektorów. Swoje ostatnie zejście po wielkich schodach Norma Desmond „odegra” najlepiej jak potrafi: ostatnim „rekwizytem” rzuconym na żer żądnych sensacji mediów bulwarowych, karmiących się jej dramatem. Nieme kino już nigdy nie powróci, ale widzowie na Bulwar zachodzącego słońca na pewno.

Tytuł oryginalny

Pewnego razu przy Sunset Boulevard…

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Aram Stern