„(nie)pokoje” wg Michała Walczaka w reż. Grzegorza Mielczarka, dyplom studentów IV roku WA AST w Krakowie. Pisze Daniel Wiśniewski w Teatrze dla Wszystkich.
„(Nie)pokoje” to spektakl za słaby na repetytorium do egzaminu specjalizacyjnego z psychiatrii, ale wystarczająco dobry do zaliczenia egzaminu w uniwersytecie medycznym, przynajmniej z tematu zaburzeń osobowości. Zarazem – niczym przepis na doktorat – to rzecz świetnie zagrana, choć bez osi dramaturgicznej i z ledwo tylko zarysowanymi kontekstami, poprawiana bezczelnie dobrym, chwilami rewelacyjnym Opalińskim, świetnie (i za rzadko) śpiewającą Bigorą oraz Kłodnickim, który tak dobrze mówi po polsku, że przestaje sprawiać wrażenie Lucasa Della.
Niezły doktorat o metodzie Frankla napisała Pawłowska. Przypominam go sobie, ilekroć z tematem chorób i zaburzeń psychicznych mierzą się artyści: to jedyna bodaj psychoterapeutyczna metoda powstała w Auschwitz-Birkenau, par excellence humanistyczna i „tylko” wymyślona przez lekarza – z porządkującym pojęciem sensu, stąd też nazwa: „logoterapia”. Z tym nastawieniem – zainteresowany mniej naukowymi prawidłowościami, a „fenomenologią” choroby psychicznej – przyszedłem na „(nie)pokoje”: po sens – jakkolwiek indywidualnie, kulturowo czy klasowo zdefiniowany – albo, przynajmniej, reprezentację choroby w świadomości aktorskiej młodzieży. Zawiodłem się. Choć to nie wina aktorów, spektakl nie jest wizją tożsamości chorego, gubi wiele okazji do niebanalnych konceptualizacji – nie wykorzystuje idei granicy światów, psychiczne regularności zlewają się, brakuje jakościowej definicji choroby. Twórca, wprawdzie szuka kontrapunktu, robi to na tyle nieudolnie, że traci zamarkowany układ odniesienia, w istocie, bardzo szybko daje się przyłapać na pustosłowiu i bladze. Bo czy cyniczny, „merkantylny” Zewnętrzny (Wietrzyński) tak bardzo różni się egocentryka Złotego (Kłodnicki)? Czy doroślenie, które dla bohaterów jest wyzwaniem, to – w istocie – nie gest zrytualizowany, nieautentyczny, a – co gorsza – już pozorność podziału na wnętrze/zewnętrze – tak pewnie ująłby Deleuze – sprawia, że jak wyciąganie królika z kapelusza? A, jeśli mam rację: Zewnętrzny to tylko „artefakt”, czy nie tylko nie pęka fundująca spektakl dychotomia, ale i samo doroślenie nie nabiera cech społecznej konwencji – szkodliwej, bo pozornej – „świadomości fałszywej”? Pewnie Marks by się zżymał, no cóż, ale – pod pretekstem wymagań dorosłości – to przecież Zewnętrzny, po wygórowanej cenie, próbuje Skórze (Cybulski) „opchnąć” mieszkanie – chyba jednak, ostatecznie, spektakl odnalazłby konstytutywny sens teorii Marksa. Inna niewykorzystana okazja: gdy ze sceny padają nazwy neurotransmiterów (fenyloetyloamina, noradrenalina, dopamina) – obniżona sekrecja dopaminy – brawa od psychiatry, faktycznie przez istotę czarną – to patomechanizm choroby Parkinsona, może więc, eksponując „wątek”, znaleźliby Autorzy uzasadnienie dychotomii: stetryczała starość – euforyczna młodość? Jak nie Deleuzem, to fizjologią OUN…. A gdyby „tam” głębiej „pogrzebali”, odkryliby, że dopaminergiczna nadczynność układu limbicznego odpowiada też za schizofrenię. Nie wykorzystali szans, w próżni pozostawiając rozgraniczenie, które wyakcentowali już we wprowadzającym monologu. Albo tylko blefowali…
Tekst jest zdekomponowany, zabieg kompilacji nie okazał się udany (choć przyjmuję, że „dramaturgiczna porażka” to konieczność rozpisania na mniej więcej równe części, adekwatnie do wymagań dyplomu). Niektóre fragmenty jednak wręcz obrażają talent aktorów – gdyby były lepsze, Zielonka, Gazda czy Płudowska wybrzmiałyby jak Al-Murtatha w genialnym monologu z kompromitująco, na Festiwalu Szkół Teatralnych przemilczanego „Studium o Hamlecie”. Aktorzy nadrabiają świetną grą, Cybulski „wręcz” biega, skacze, tarza się po scenie, prawie jakby odreagowywał urojenia owładnięcia, także: niezawodnie zaznacza proparoksytony (muzyka), na Czechowowsko-Turgieniewowskiej ławce uprawia oniryczno-romantyczną proksemikę prawie jak u małolata, a – emitując w dolnych rejestrach skali – niemal przyprawia o zakłopotanie (w tym mnie), jednak – aż lub tylko – jemu, koleżankom i kolegom udaje się uzyskać antologię klinicznych obrazów zaburzeń osobowości. Osobowości schizoidalnej (F60.1), niedojrzałej (F60.8), zależnej (F60.7) i chwiejnej, typu borderline (F60.31). Nietrzymania afektu. Utrwalonych urojeń dotyczących funkcjonowania i kształtu ciała. Raz zdiagnozowałem zaburzenia orientacji allopsychicznej, po razie – depersonalizację i derealizację, ale może z wyjątkiem Opalińskiego, odgrywającego postać w częstych stanach hipomanii (choroba afektywna dwubiegunowa), bez pełnoobjawowych psychoz. Postać Wietrzyńskiego to „za mało” na osobowość dyssocjalną – „w sam raz” na egocentryka z krwi i kości, jakich polski kapitalizm lat 90. naprodukował hurtowo, a później, nadal jakby „z taśmy”, reprodukował w psychologiczno-socjologicznym mechanizmie międzypokoleniowej transmisji postaw (tylko złośliwość usprawiedliwiłaby tu rozpoznanie uporczywych zaburzeń urojeniowych – F22).
Rewelacyjnie zagrał Opaliński – wirtuozersko, z crescendami, dimidueandami, demonicznie, niczym Pogorelić na X Konkursie Chopinowskim. Był perwersyjnie dobry. Wprawdzie nie genialnie – akordy, które wygrywał, to jeszcze nie nony Rachmaninowa, choć było blisko. Jeśli też nie miałem iluzji słuchowych, chyba też on jedyny (ego rozbolało) rozpoznał mnie przed wejściem na scenę i zawadiacko życzył „miłego wieczorku”. Nie lubię, gdy za pewnością siebie nie stoi talent – spłacił jednak kredyt odroczonej agresji . Kontrapunktował resztę zespołu, może z wyjątkiem Janiszewskiego (który troszkę na modłę silnej egzemplifikacji tez Butler, inspirując się wariantami cis-trans, przekonująco odgrywał własną melodię). Opaliński intonował cody, wyznaczał tonację, reszta wysubtelniała, cieniowała, dopisywała krzyżyki i bemole pod dyktowane nuty. Metroseksualnie wyglądający Kłodnicki, tym razem był szarmancki, nawet przystojny (z rzadka tylko wyglądał jak twink z instagrama), spisał się bardzo dobrze, wykreował spójną psychologicznie postać – piszę bez cienia ironii czy anonsu towarzyskiego. Olbrzymi postęp od czasu „Sznurowadeł”.
Twórcy zapisali na konto kilka efektownych metafor. Zlepili Foucaulta z Marksem, a następnie, nie krygując się, z Bellem i Almodovarem. Brzmi jak intelektualny popcorn albo, dosadniej, obscena „na raty”, jednak całość wyszła bardzo składnie. Poza tym nie pozwolili mi sądzić, że siedzę na nudnym wykładzie wspomnieniowym w College de France albo Ledera w IFiS PAN. Mam tylko pretensje – pomimo zrekonstruowania czynników ryzyka zaburzeń osobowości (kulturowych, rodzinnych, środowiskowych) – o brak „klucza” w całym katalogu. Nie wymagam współczynników istotności dla prawidłowości statystycznych, nie obraziłbym się jednak za strukturujące spojrzenie „z góry”, choćby głupią – ale własną, Autorów – ocenę, zamiast tylko wyliczenia. I tak jednak wyszło nieźle, spektakl nie trywializował. Nie raziły imitacje jogi czy treningu autogennego Schulza (a wręcz przypominały mi opisy z podręcznika do psychoterapii Kratochvila), wzmianki o psychodietetyce czy shoppingu. Nie umknęły też: szminkowanie zaburzeń psychicznych – niech będzie, że – fanatyzmem religijnym, a i że tylko w formie sugestii (naprawdę, nie chcę wchodzić w egzotyczne profile psychologiczne), stoickie (nawiązanie do Zenona z Kition padło wprost) „motto” o życiu jako źródle cierpień, do których trzeba się przyzwyczaić (wprawdzie lepiej pasowałoby do Freuda, już choćby zbieżnością z tytułem – „Kultura jako źródło cierpień” albo do Horney, gdyby artyści dość już mieli hiperseksualizacji – „Neurotyczna osobowość naszych czasów”), czy wreszcie, last but not least, „dialektyka nowoczesnego rozstania” (po trochu: Hegel, Marks, Eichelberger, Almodovar).
By wyszło, że tylko trochę się czepiam: a propos psychopatologicznej rekonstrukcji, na przykładzie relacji Skóry z rodzicami, spodobało mi się pokazanie reprodukcji osobowości zależnej, i przymykam oko, że nadmierne wymagania rodziców raczej indukują zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Może dlatego, że zaintrygowała mnie hipoteza, iż odreagowanie w osobowości zależnej polegać może na represji poczucia przynależności – naprawdę niezła, do opracowania w badaniach.
Gdy, w końcu, po scenie w przebraniu stylizowanym na papieża (długaśna mitra, biały garnitur), do dyskotekowej melodii lat 80. (racja, nie znam – Modern Talking?) przeparadował się Wietrzyński, poczułem błogostan, a nawet bliski byłem powrotu uczuć religijnych. Tylko wzmianka o dopuszczeniu aborcji i kondomów jako formie religijnego marketingu znów sprowadziła mnie na ziemię: rzecz jednak „bardziej” jest o Marksie niż Schelerze. Za to sugestia społecznego konstruktu religii w opozycji do autentyczności (niech będzie, za Lederem, że w rozumieniu koncepcji Taylora) wydała mi się bardzo ciekawa, i szkoda, że nie była kontynuowana.
Zdecydowanie warto przyjść dla perwersyjnie zdolnego Opalińskiego, bardzo dobrych Wietrzyńskiego, Kłodnickiego, Janiszewskiego i Cybulskiego oraz świetnego głosu Bigory.
***
Daniel Wiśniewski - dr nauk społecznych (Uniwersytet Śląski w Katowicach). Dotąd pracował w: Uniwersytecie Wrocławskim, im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i Zielonogórskim. Współpracownik Polskiej Akademii Nauk i Cleveland State University.