„Węgla nie ma" Przemysława Pilarskiego w reż. Jacka Jabrzyka w Teatrze Śląskim im. S. Wyspiańskiego w Katowicach. Pisze Małgorzata Jęczmyk-Głodkowska na blogu Z pierwszego rzędu.
Pewnego dnia Edward Twarz Zagłębia (wszelkie skojarzenia uzasadnione) – kiedyś górnik, obecnie prywatny detektyw, otrzymuje zadanie od tajemniczego Kazimierza Juliusza (skojarzenia takoż uzasadnione). Ma odnaleźć… Ślązaków, o których słuch zaginął. Przestali przyjeżdżać, nie dzwonią. Zniknęli. Edward przyjmuje zlecenie i przekracza Brynicę oddzielającą dwa światy (widoma oznaka tego, jak bardzo jest źle, to fakt, że nikt nie sprawdza mu paszportu). Zanurza się we mgle („gmle”) spowijającej Katowice, tak gęstej, że nawet Spodka nie widać. A może jego też nie ma?
Prezentowany na deskach Teatru Śląskiego spektakl powstał w ramach projektu Zagłębie//Śląsk, realizowanego w latach 2020-2022 przez sosnowiecki Teatrze Zagłębia i mającego na celu refleksję nad wspólnym byciem w skomplikowanej geograficzno-historycznej przestrzeni. Autor tekstu Przemysław Pilarski wraz z reżyserem Jackiem Jabrzykiem tytuł wymyślili w roku 2019. Rzeczywistość dopisała do niego dalszy ciąg, kiedy w 2022 roku Polska stanęła w obliczu węglowego kryzysu, a plakaty reklamujące jesienną premierę stały się osobliwym komentarzem do sytuacji polityczno-gospodarczej.
Węgla w przedstawieniu – zgodnie z tytułem – nie ma. Jest za to wszystko inne. Wiecznie głodna Kopalnia. Wysoka Dorotka – niczym złowieszcza siostra Rathod, potem wcielająca się niesioną podczas procesji statuę Maryi. Papież przygnieciony bryłą węgla, prawie jak ten ze słynnej rzeźby Mauricia Catellana, która ponad dwadzieścia lat temu wywołała kontrowersje z Zachęcie. Kuce – jako żywo przypominające wesołych chłopców-narodowców, nieco przegiętych, za to w nienawiści zapamiętałych i chętnych do bicia po mordzie każdego, kto myśli inaczej niż oni. Orki-niesporczaki na tle scenografii przywołującej obrazy Teofila Ociepki. Wreszcie ostatnie Ślązoki – kulająca kluski-monstra Oma i jej wnuk Peter/Piotr/Pyjter. Pieśń religijna „Życzymy, życzymy…” obok polskiej wersji „La Isla Bonita” i kompozycji Richarda Straussa „Tako rzecze Zaratustra”, kojarzonej powszechnie z „Odyseją kosmiczną 2001” Kubricka.
Nie wiadomo, co wydarza się naprawdę, a co jest wytworem wyobraźni głównego bohatera. Gdzie zaczyna się sen, kończy jawa? A może wszystko jest udawaniem, podpowiedzią serwowaną przez suflerkę, inspicjentkę i garderobianą – w jednym?
Twórcy przedstawienia gromadzą stereotypy i popkulturowe znaki, które mieszają ze sobą, doprowadzają do absurdu, by je przenicować i odwrócić. Nie unieważnić – ale podważyć. Zadać pytanie o ich sens.
Czy własną tożsamość można budować tylko w opozycji do Innego, a bez wyraźnie wskazanego „obcego” realizowanie jej jest niemożliwe? Co pozostaje, gdy znikają punkty zaczepienia, które uważało się za fundament własnej opowieści? Jak funkcjonować w rozpadającej się rzeczywistości i z czego formować „świat, który stwarza się w tym momencie” (takie słowa pojawiają się w sztuce).
Miks kryminału, fantasy, dramatu, komedii, groteski, opowieści o miłości i Bóg wie, czego jeszcze komponuje się – o dziwo –w zgrabną całość. Przeciwwagą dla „nadmiaru” dziejącego się na scenie jest prosta scenografia wykorzystująca wielość zasłaniających się i odsłaniających kurtyn.
Istotnym elementem tej teatralnej propozycji jest przekonujące aktorstwo. Michał Majnicz (aktor Narodowego Starego Teatru w Krakowie) tworzy postać prywatnego detektywa w czerni, korzystając z popkulturowych klisz, a jednocześnie płynnie przechodząc od żywiołowej ekspresji do powątpiewania i zagubienia. Grażyna Bułka jako Oma – rewolucjonistka, i Marcin Gaweł (Peter/Piotr/Pyjter), z workiem mąki, którą rozsypuje gestem czarownika-zaklinacza, tworzą charyzmatyczny duet Ślązoków, kierzy łostali. Intrygującą i niejednoznaczną postać buduje Mirosława Żak (aktorka Teatru Zagłębia). Najpierw niepozorna, nierzucająca się w oczy, okazuje się tą, która stwarza – jako głos z offu i narratorka, Bella i bogini, kształtująca słowami ramy, w których poruszają się pozostali bohaterowie.
I jedynie finał wprawia w konsternację. Skierowany bezpośrednio do widzów monolog wygłasza dotychczas niema towarzyszka Edka – Pola, grana przez Katerynę Vasiukową. Fakt, że artystka jest Ukrainką, otwiera konteksty, których nie sposób pominąć. Tym mocniejszym staje się jej apel głosem krzywdzonych, ranionych, wykluczanych. Jednak jego tonacja, nagle tak bardzo serio, zdaje się nie pasować do całości spektaklu, a proponowane rozwiązanie – miłość jako remedium i „najbardziej odnawialne źródło energii” – brzmi jednak dość naiwnie.
Ale może to my, odbiorcy, jesteśmy zbyt zmanierowani, by je bezwarunkowo zaakceptować?