EN

11.01.2025, 15:54 Wersja do druku

Pany, chamy, korporacje

„Baśń o wężowym sercu” wg Radka Raka w reż. Marcina Libera w Teatrze im. S. Żeromskiego w Kielcach i „Chłopki. Opowieść o nas i naszych babkach” wg Joanny Kuciel-Frydryszak w reż. Jędrzeja Piaskowskiego w Teatrze im. H. Modrzejewskiej w Legnicy. Pisze Anna Pajęcka w Dwutygodniku.

fot. Natalia Kabanow/mat. teatru

Teatr sięga znów po ludowe historie. Jędrzej Piaskowski osadza swoją opowieść w świecie korporacji, by pokazać, że dawne hierarchie folwarczne przetrwały w nowych formach. Marcin Liber buduje widowisko, eksploruje realizm magiczny i odrzuca polską wieś jako kliszę

W tym sezonie teatr próbuje doganiać literaturę w reprodukowaniu ludowych historii. Na scenie w Kielcach Marcin Liber i Michał Kmiecik adaptują „Baśń o wężowym sercu”, zaś na scenę legnicką Jędrzej Piaskowski i Hubert Sulima próbują przenieść kultowe „Chłopki. Opowieść o nas i naszych babkach” Joanny Kuciel-Frydryszak, książkę, która sprzedała się w ponad pół milionach papierowych egzemplarzy.

W obu spektaklach twórcy mierzą się z historią klas i tożsamości. Piaskowski osadza swoją opowieść w świecie korporacji, by pokazać, że dawne hierarchie folwarczne przetrwały w nowych formach. Liber eksploruje realizm magiczny, odrzuca polską wieś jako kliszę i buduje widowisko, które obnaża konflikt między ziemską ambicją a duchową pustką. Oba spektakle, choć bardzo różne, pozostawiają widza z tym samym pytaniem: co kształtuje naszą tożsamość – duch, historia czy może tylko władza?

Pan jest pan, cham jest cham

„Pan jest jeden w niebiosach, a jeden we dworze” – brzmi jedna z fraz w scenie otwierającej kielecką adaptację „Baśni o wężowym sercu” Radka Raka. To zdanie celnie obnaża ówczesny horyzont chłopskiej egzystencji, staje się kluczem do dalszych wydarzeń. Marcin Liber, reżyser spektaklu w Teatrze Żeromskiego, bierze tę dychotomię i ubiera ją w pulsującą scenografię, światła, które „grają”, i narrację nasyconą barwą oraz symboliką. Robi to w zupełnie inny sposób niż Beniamin Bukowski w swojej interpretacji powieści Raka w Teatrze Starym w Krakowie z 2022 roku, która redukowała opowieść do monochromatycznego dialogu dwóch bohaterów – Szeli i Bogusza. Liber nie ogląda się na przaśną estetykę polskiej wsi – żadnych sztywnych lnianych koszul, żadnego błota ani marmurowo-bladoróżowych ścian dworskich salonów. W zamian widz dostaje wyrazistą opowieść o świecie, gdzie „pan jest pan, cham jest cham, żyd jest żyd i to jest bardzo dobrze”, który następnie rozpada się pod ciężarem swoich własnych reguł.

Liber w Kielcach buduje widowisko z ruchomą sceną, zapadnią, zmieniającą się, wielopoziomową scenografią i światłami, które w tym spektaklu odgrywają osobną rolę. Za te dwa ostatnie obszary (plus kostiumy) odpowiada Mirek Kaczmarek. Piszę o tych elementach już na początku, bo w Kielcach złapałam się na tym, że tęskniłam za widowiskiem z wizualnym rozmachem. Nie bez znaczenia jest to, że Teatr Żeromskiego po długim remoncie otworzył swoją główną scenę, a w „Baśni…” można było w pełni pokazać jej potencjał. Marcin Liber w swoim stylu pakuje w trzygodzinny spektakl tyle różnych porządków fabularnych i estetycznych, ile tylko się da. Krytycy powieści Raka wskazywali na to, że nawet fantazja, z jaką powstawała chłopska mitologia sprzed wieków, nie upchnęłaby tylu leśnych wróżek, rusałek i gadających wężów. Liber poradził sobie z tym nadmiarem.

Rak w powieści kreuje Jakuba Szelę na „chłopca bez serca”. A co miał chłop poza ciałem, które nawet nie należało do niego? Może właśnie to serce. Gdy w „Baśni o wężowym sercu” Kuba zamienia się miejscami z Wiktorynem Boguszem, znienawidzonym zarządcą, przejmuje nie tylko jego ciało, ale i sposób myślenia. Jest więc to historia o tym, że byt kształtuje świadomość. Tylko tyle i aż tyle. „Ty to ty, ja to ja”, przewija się przez całe przedstawienie fraza, która ma nas, widzów, ciągle utrzymywać w poczuciu zagubienia chłopskiego ja. Przekonanie to wyostrza lustrzana scenografia, dublująca poruszające się po scenie postaci. W powieści Raka Szela-Bogusz także ciągle przegląda się w lustrze.

Liber wydobywa potencjał nie tylko z kieleckiej sceny, ale i z fenomenalnego, licznego zespołu aktorskiego. Wraz z Kmiecikiem spotkali się już wcześniej przy „Ale z naszymi umarłymi”, na podstawie powieści Jacka Dehnela. I tam Liber reżyserował rozliczne sceny zbiorowe (w „Baśni…” za ruch sceniczny odpowiada duet Hashimotowiksa). Poza nimi wielką wartością są pojedyncze kreacje (każdy aktor i każda aktorka gra tu co najmniej dwie postacie). Anna Antoniewicz wcielająca się w Malwę, podstępną rusałkę, zagarnia całą scenę, tak samo jak Joanna Kasperek jako czarownica Sława. Mateusz Bernacik jako Kuba i Jakub Golla jako Wiktoryn świetnie się uzupełniają. Liber gra podobieństwami tych postaci, by chwilę później zaostrzyć między nimi różnicę. Golla ma świetne przygotowanie choreograficzne, jego Wiktoryn staje się postacią wręcz przepełnioną kalkami z kultury i popkultury – pretensjonalną dokładnie tak, jak można wyobrażać sobie rozpieszczonego, znudzonego szlachcica, który marzy o Krakowie lub Wiedniu, a musi siedzieć we wsi i zarządzać krnąbrnym chłopstwem.

Michał Kmiecik zaadaptował tekst Radka Raka, trzymając się jego chronologii i narracji, jednak przy pisaniu dialogów dla postaci pozwolił sobie na poszerzanie ich repertuaru słów o współczesne gagi, memy, śmieszne rymowanki, internetowe kody. „Czary-mary, czary-mary, twoja stara to twój stary”, rzuca na przykład znudzona Malwa. Zrezygnował z archaicznej polszczyzny, którą Rak pisał swoją powieść, tylko niektórym postaciom każąc zaciągać czy mówić z charakterystycznymi końcówkami. Poszerza też oryginalny tekst o problematykę rozerwanej tożsamości, którą po latach jest nam łatwiej zrozumieć. Jesteśmy także dalej o współczesny zwrot ludowy i jego krytykę, z której Kmiecik także czerpie.

Siłą rzeczy „Baśń o wężowym sercu” jest baśnią także na scenie, więc duet twórców dba o to, abyśmy przypadkiem o baśniowości nie zapomnieli. Jacek Mąka i Dawid Żłobiński, kolejny znakomity duet, przeprowadzają nas, jako Azaradel i Amazarak, przez skomplikowane struktury leśnego świata, wsi na opak, z humorem i zaangażowaniem, jakie musi mieć przewodnik, aby do tego świata wciągnąć. Finał pozostawia nas bez morału.

fot. Karol Budrewicz/mat. teatru

Z izby na salony

Jedną z głośniejszych książek ludowego zwrotu są „Chłopki. Opowieść o nas i naszych babkach” Joanny Kuciel-Frydryszak. W Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy zaadaptowali ją Jędrzej Piaskowski i Hubert Sulima – im dalej w sezon, tym bardziej wydają się one projektem w jakiś sposób niepełnym.

Książka Kuciel-Frydryszak to kolejny jej projekt demaskujący – po głośnych „Służących do wszystkiego” – zaniedbane fragmenty historii, które domagały się uwagi. Tym razem chodzi o historie kobiet zapomnianych przez podręczniki i literackie kanony, tych z pola, chlewa i izby. Jędrzej Piaskowski i Hubert Sulima, znani z wyczucia społecznych emocji i umiejętności przetwarzania ich na sceniczne obrazy (jak w „Personie. Ciele Bożeny” w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu), podchodzą do tego materiału, przerysowując temat społecznego awansu, i robią to „po bandzie”. Tytułowe chłopki i ich historie w tym giną. Nic nowego pod słońcem.

Zamiast wsi i pola mamy firmę produkującą dżemy – korporacyjny świat, w którym zderzają się dawne hierarchie folwarczne z nowoczesnymi strategiami marketingowymi. Rebranding, którym firma zmienia wizerunek z „babcinych” na „szlacheckie”, to nie tylko żart, ale i metafora współczesnych relacji władzy. Bohaterki Sulimy to kobiety, które awansowały, ale ich awans wisi na włosku. Jakiekolwiek poczucie stabilności jest pozorne, bo świat pracy dalej gra na zasadach społecznej piramidy – kogoś trzeba mieć poniżej, by móc być wyżej.

Piaskowski i Sulima w swoim spektaklu pokazują świat równie okrutny, co znajomy. Są tu bunty i strajki, ale solidarność klasowa nie wystarcza. W tle wybrzmiewa coś więcej – echo dawnych krzywd, które wracają w najbardziej nieoczekiwanych momentach.

Opowieść, gęsta od symboli i odwołań do popkultury, „past” z internetu, krótkich tweetów, a także teledyskowych narracji, staje się jeszcze bardziej intensywna, gdy wkracza Ukrainka (bardzo dobra rola Daszy Bogdan), młoda kobieta, która pragnie znaleźć swoje miejsce w nowym świecie, ale boi się ujawnić swoje pochodzenie. Zamiast Ukrainy mówi: Przemyśl. A kiedy pada temat Wołynia, profesjonalny wizerunek dziewczyny kruszy się. „My też jesteśmy ofiarami” – ten głos w spektaklu staje się komentarzem, który dziwnie odstaje od reszty. Wątek wydaje się niedokończony, wrzucony jakby w ostatniej chwili.

Końcówka spektaklu jest niemal apokaliptyczna – schron, dźwięki bombowców, smutna rezygnacja. Wojna dosięga wszystkich i wszyscy są wobec niej równi. Pytanie tylko, czy to rzeczywiście odpowiedni finał dla opowieści, która zaczynała się jako historia o chłopkach i ich walce o godność, nie wspominając już o tym, że wojna raczej nierówności uwypukla.

Książka Kuciel-Frydryszak jest o niewoli społecznych ról, z których kobiety wyrwały się dopiero po dekadach, o pozbawieniu możliwości awansu. Spektakl Piaskowskiego i Sulimy jakby zaprzecza tej narracji – pokazuje, że niewiele się zmieniło, podczas gdy dzisiaj mobilność społeczna jest realną możliwością. Na scenie książka pojawia się niemal jak rekwizyt – leży na stosie, czeka, aż któraś z postaci po nią sięgnie. I w końcu jedna z nich robi to, jakby odhaczając punkt w kontrakcie z wydawnictwem.

Tytuł oryginalny

Pany, chamy, korporacje

Źródło:

dwutygodnik.com nr 403

Link do źródła

Autor:

Anna Pajęcka