EN

8.12.2021, 08:45 Wersja do druku

Palce ci zdrętwiały

fot. Bartek Barczyk / mat. teatru

Floubertowska Emma to postać niemalże ikoniczna. Pojemna niczym szafa lub choćby damska torebka. Znajdziemy w niej wszystko i o wszystko możemy ją posądzić. Od czci i wiary wyzwać lub za posiadane w sobie namiętności ukradkiem podziwiać. Zamysł krakowskiej realizacji był prosty – przedstawić współczesną Emmę Bovary. Pokazać, że ta historia mogła wydarzyć się naprawdę. Ba! Nawet w niektórych domach wydarza się do dziś. W tych domach, w których kobiety są znudzone opowieściami snutymi przy herbatce, drętwym towarzystwem teściowej, życiowymi frazesami na temat powinności i nieustannym pielęgnowaniem potomstwa. Zamysł ze wszech miar szczytny.

Porażka bolesna tym bardziej, że ekipa realizacyjna spektaklu to w zatrważającej większości młode kobiety: reżyserka, dramaturżka, scenografka. Mniemam zatem, że konwencje, w które ich płeć wrzucana była, na przestrzeni lat je uwierały, mają w sobie słuszną niezgodę na nie i o tym chciały opowiedzieć. Zrobiły to jednak wtórnie niezwykle. Powielając schemat, od którego sama Emma tak bardzo chciała uciec. Utknęły wraz ze swoją przewodniczką w labiryncie wyświechtanych letnich namiętności i przeciętnych postaci.

Próżno szukać na scenie Domu Machin wartkiej historii. Jest jedynie to, co mamy w życiu. Wtórność dotyka każdej z materii przedstawienia. Począwszy od elementów scenografii: Julia Basista nad sceną zawiesiła lustro, choć kluczowe w powieści Gustave Flauberta i dla samej Emmy, na teatralnych deskach wyeksploatowane już do granic i wiemy, że tu niepodzielnie prym wiedzie Agata Skwarczyńska. Przez banalnie rozegrane kostiumowe opozycje: wtłoczona w granatową garsonkę teściowa, chabrowy odsłaniający ramiona kombinezon Emmy, stanowiący obietnicę lepszego świata, niczym kolorowy ptak w fancy sneakersach – Leon. Po generalne ujęcie przestrzeni: mamy do czynienia z zakrzywioną rzeczywistością, samo już wejście do salonu prowadzi przez strome pochylenie. Tam, pośród rodzinnych jałowych rozmów, uczestniczenia w czymś czego świadkiem nie chce się być, a nie ma się wyjścia, można jedynie mieć wzrok na wpół obecny i zapaść się w sobie. Co notabene bohaterka stopniowo robi, kończąc w finale pod stołem.

To nieliczny ze spektakli, w którym milczenie zdaje się być dla niego ratunkiem, oczy Aliny Szczegielniak (Emma) mówią zdecydowanie więcej niż jej kwestie. Poczyniona adaptacja nie zachwyca: „po ślubie jej przeszło, a mnie właśnie naszło”. Dosłowność aż piszczy z każdego kąta. Przerysowane rozmowy z Leonem (Mateusz Bieryt) w żaden sposób nie tłumaczą motywacji bohaterki, nie przybliżają jej pragnień ani potrzeb. Nie stanowią tła dla tego, co nosi we wnętrzu. Nawet namiętność tych dwojga pozbawiona jest w intymnych momentach żarliwości. Gdzieniegdzie tylko odnajdujemy skrawki niezadowolenia Emmy: męża nieustannie nie ma, tęskni do luksusów, a bycie matką chyba jest jednak trudne. Nie brakuje za to kobiecych, małżeńskich i rodzicielskich powielanych przez społeczeństwo banałów. Kobieta może być albo trzpiotką, albo za wzór mieć Matkę Boską. Winna postępować według tradycji judeochrześcijańskiej, powołana jest przede wszystkim do tworzenia rodziny, dziecko potrzebuje obojga rodziców; a jeśli ma inne pragnienia, z marszu uznawana jest za upadłą.

W dzisiejszym świecie, gdy kobiety wychodzą na ulice, upominają się o swoje podstawowe prawa, bo niepodważalnie są one prawami każdego człowieka, po prostu; w świecie, w którym rola ojców przeszła drastyczną przemianę i są oni zdecydowanie bardziej obecni w procesie wychowywania dziecka, nie sposób pokazując „możliwą historię” operować przebrzmiałymi schematami. Albo zatem mówimy o tamtych czasach, albo obecnych. Znamienne, iż na dwóch scenach Teatru Słowackiego w tym samym czasie spotykamy wygłaszającą Konradowską Wielką Improwizację Dominikę Bednarczyk i milczącą Emmę Bovary. Pytanie o możliwą historię w zasadzie sprowadza się do stworzenia przestrzeni i dzieła pomiędzy rozbuchaną inscenizacyjnie, kontrowersyjną znaczeniowo realizacją „Dziadów” Mai Kleczewskiej a intymną i niemalże niewidoczną adaptacją „Pani Bovary” Gosi Jakubowskiej Raczkowskiej. Gdzie jest środek i jak powinien wyglądać? Gdzie to coś pomiędzy krzykiem, konfliktowością a nudą i niesłyszalnym głosem? W obu przypadkach mowa o kobietach, o różnych ich motywacjach, w efekcie sprowadzających się do tego samego. Do miejsca kobiety w porządku świata. Teatr polemizuje z tym, co kobiecie wypada, co jej przynależy, do czego jest powołana i co dane jest jej ot tak, a o co musi walczyć, upominać się i czego wstydzić.

U Jakubowskiej-Raczkowskiej nie mamy do czynienia z obraną i konsekwentnie realizowaną konwencją niemożliwości zadziania się historii Bovary współcześnie, demonstrowaną poprzez przerysowanie, wyśmianie, osłabienie akcentów. To co ujrzeliśmy, należałoby raczej traktować jako work in progress. To „półgranie” wystawia talent aktorów na próbę. Niepotrzebnie są znów „możliwie” testowani. Tak letnio przedstawionej, a zwykle rozgrzewa do czerwoności, historii Bovary nie widziałem. Te chwile, w których Emma mówi „inaczej to sobie wyobrażałam”, „oni chcą mnie zabić, zdusić” nie zostały złapane i odpowiednio pociągnięte. Tam leżała szansa.

Najzabawniejsze jest jednak to, że uwaga niepostrzeżenie skupia się wokół Juliana (Jerzy Światłoń). To on jest zarówno zabawny w byciu „dziadersem”, jak i rozbija słownie skostniałą prawdę dotyczącą codzienności. Zupełnie znienacka wypala: „typowe są dla nas górnolotne myśli, dlaczego zatem w życiu sięgamy tak nisko?”. Dopytuje o powody, dla których męczymy się z żonami, mężami, a dzieci meczą się z nami. Wskazuje na życie, które powinno mieć szansę na próbę. To przeżyte miałoby być jedynie sprawdzianem. Po to tylko, by nie powtarzać samego siebie. By mieć szansę na poprawę. Wciąż jednak tkwić będziemy w błędnym kole. A otoczenie będzie robiło wszystko, byśmy tylko nie wybili się na niezależność, nie mieli lepiej niż inni. Byśmy mieli tak samo źle, co najwyżej w miarę znośnie. Twórczynie „Pani Bovary” nie bacząc na to, że nadziei na powtórkę nie ma, a toczące się życie nie jest próbą, załadowały nam głowy bzdurami.  


Sławomir Szczurek – filolog polski, absolwent Laboratorium Pedagogiki Teatru, od 2016 roku związany z Nową Siłą Krytyczną.

Źródło:

Materiał własny