Krystian Lupa jest niezwykle muzykalny. Czuje frazę ruchu, brzmienie gestu, kontrapunkt psychicznej reakcji. Krakowski reżyser wydaje się być stworzony do opery. Ale tym razem wsiadł na najbardziej narowistego konia w wielkim repertuarze i padł. Najzwyczajniej w świecie przegrał tę batalię. W Wiedniu, na wielkim festiwalu - po premierze "Czarodziejskiego fletu" w Theater an der Wien pisze Rafał Augustyn.
Dlaczego nie zaczął operowej kariery od "Don Giovanniego", skoro mógł wybrać? Idę o zakład, że mielibyśmy błyskotliwe operowe entree świetnego reżysera. Lupa jednak zaryzykował. A przecież w labiryncie "Czarodziejskiego fletu" Wolfganga Amadeusza Mozarta nic nie jest jednoznaczne, ani w muzyce, ani w tekście. Dzieło zostawione samo, bez czytelnego klucza, rozlatuje się na kawałki. Reżyser zapowiadał magiczną podróż w głąb duszy ludzkiej. Tymczasem głównym pomysłem wydaje się tu niesamodzielność bohaterów. Papageno co rusz ogląda się na kogoś (coś?) w kulisie, kapłan Sarastro i jego wysłannicy spływają na wyciągach, a na obrzeżach sceny kręci się odkryta teatralna maszyneria. Wiedeńska prasa przedstawienie zmasakrowała. Ale spokojnie, ja masakrować najnowszego dzieła Lupy nie zamierzam. Paru rzeczy będę stanowczo bronił. Zwłaszcza kolorystyki: bo szarosrebrno-czerwonych tonów Lupa używa z głową. Upomniałbym się o kilka pomniej